Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

Obraz do mnie nie przemawia – wywiad z Gabrielem Yaredem

Paweł Stroiński | 21-04-2022 r.

Gabriel Yared jest dzisiaj jednym z najpopularniejszych kompozytorów, z powodu jego

decyzji o upublicznieniu kulis jego zwolnienia z komponowania muzyki do Troi. Urodzony w

Libanie, w wieku 18 lat wyjechał do Brazylii, po dwóch latach osiadł we Francji, gdzie

zaczynał jako orkiestrator, potem kompozytor filmowy i baletowy; pracuje także w Wielkiej

Brytanii i USA. Nominowany trzykrotnie do Oskara, dostał nagrodę raz, w 1997 roku za

Angielskiego pacjenta. Miałem okazję porozmawiać z nim 22 lipca 2004 i była to bardzo

ciekawa rozmowa.

Paweł Stroiński: Co Pan myśli o stereotypie powtarzanym ostatnio przez kompozytorów muzyki

epickiej? Chodzi o tzw. „Gladiator sound”?

Gabriel Yared: Mam problem z ocenianiem czyjejkolwiek pracy, zwłaszcza, że nie mam w

zwyczaju chodzić do kina, więc nie znam pracy moich kolegów. Nie chodzi o to, że nie mam

szacunku do muzyki filmowej, ale, ponieważ jestem samoukiem, cały swój czas spędzam na

studiowaniu i komponowaniu muzyki. Słyszałem muzykę do Gladiatora, ale nigdy nie widziałem

filmu. To naprawdę bardzo dobra muzyka, ale jeśli porównasz to do wielkich dzieł Rozsy czy

Tiomkina, musisz przyznać, że coś się bardzo zmieniło w stylu muzyki filmowej; jest w pewnym

sensie mniej klasyczna, czy jakby to określili słuchacze, „mniej staroświecka”. Więcej

pracuje się nad ogólnym brzmieniem czy etniką niż harmonią, kontrapunktem, ogólnie aspektami

technicznymi muzyki… ale to też jest bardziej na czasie.

PS: Stereotyp ten opiera się na etnicznych wokalach, elektronice, pełnym chórem i

orkiestrą…

GY: Nie wiem. Jeśli posłucha się orkiestry Tiomkina czy Rozsy, Alfreda Newmana czy

Herrmanna, orkiestra gra muzykę zbudowaną tak jak muzyka klasyczna, wykorzysrującą

kontrapunkt, czasem fugę, wielotematyczną. Dzisiaj prosi się nas o coś, żebyśmy uderzyli,

tak jakby, w brzuch, niższe instynkty i emocje, a nie serce czy duszę, więc nie wiem. Trudno

mi o tym mówić, bo nie widziałem filmu, a musiałbym zobaczyć jak się to zestawia z obrazem.

Jako członek Akademii, głosuje na Oskary i to daje mi możliwość przesłuchania wielu partytur

i muszę powiedzieć, że są bardzo efektowne, bardzo potężne, czasem bardzo

kreatywne…

PS: W jaki sposób współpracował Pan z Wolfgangiem Petersenem? Czy pozwolił Panu pisać

samodzielnie, czy dawał określone wskazówki?

GY: Zawsze proszę reżysera, żeby mnie „wciągnął” w film jeszcze nim zostanie on nakręcony,

więc Wolfgang Petersen przyszedł do mnie, nim rozpoczął zdjęcia; także dlatego, że musiałem

skomponować trochę muzyki, która była potrzebna na planie, tak jak muzyka na pogrzebie

Hektora, greckich pogrzebach, tańcach w pałacu w Sparcie i za te sceny musiałem się wziąć

jakieś 3-4 miesiące przed rozpoczęciem produkcji, która rozpoczęła się w maju 2003 roku.

Potem miałem 8 miesięcy na przemyślenie mojej muzyki przed sesjami nagraniowymi. Mimo, że

wcześniej nie miałem do czynienia z epiką, byłem znany ze swoich partytur do Angielskiego

pacjenta i Betty, uważałem, że mam odpowiednie możliwości, żeby zilustrować ten film.

Petersen szukał do Troi czegoś dużego, z pięknymi melodiami i był pewien, że mogę mu to dać.
Najważniejsze dla mnie jest to, żeby rozpocząć pracę nad filmem jak najwcześniej, wtedy mam

wystarczająco dużo czasu na poszukiwania, badania, także na pomyłki. Potrzebuję czasu; nie mogę

pracować w sytuacji, kiedy mam mniej niż 3 miesiące na stworzenie partytury – dla mnie to za

krótko, jest to też, w pewnym sensie, cyniczne… Kiedy Petersen przyszedł do mnie w lutym

2003 musiałem rozpocząć prace nad muzyką na plan. Zacząłem badać muzykę starożytnej Grecji.

Poszedłem do British Museum, słuchałem muzyki, którą uważa się za grecką muzykę tych czasów.

Greckie skale są interesujące same w sobie, ale w czymś takim jak Troja nie mówiłyby wiele.

Potem zacząłem badać muzykę Basenu Śródziemnomorskiego (chorwacką, bułgarską, turecką,

macedońską) i odkryłem, że najbliższa muzyce starożytnej jest muzyka bułgarska i macedońska.

Zatrudniłem więc bułgarski chór i Tanję Carowską, wokalistkę z Macedonii. Zacząłem tworzyć

ogólny plan i zbierać pomysły na to, jak ma brzmieć partytura.

PS: Na jakich kompozytorach wzoruje się Pan najbardziej? W Pańskiej partyturze można

dostrzec wiele podobieństw do Marsa z Planet Holsta, jak w rytmie utworu „Approach the

Greeks”…

GY: To zabawne, ale przed rozpoczęciem pracy nad Troją nie miałem pojęcia o muzyce Holsta.

Bardzo dużo wiem o Bachu, Prokofiewie, Strawińskim, Mahlerze, Messiaen’ie, Schumannie,

Bartoku, wszystkich tych Mistrzach. Wielu ludzi mówiło mi: „Wiesz, muzyka dla Greków brzmi

jak Holst”… Sprawdziłem sobie na Google i wreszcie znalazłem słynne Planety i posłuchałem:

bardzo zaskoczyło mnie to, że rytm na końcu Marsa jest na tyle podobny, że można powiedzieć,

że się tym inspirowałem… to jest niemal śmieszne… Approach of the Greeks ma pewnego

rodzaju rytm na smyczki, który mi kojarzył się z Bolero Ravela. Gdybyś jednego dnia

przyszedł do mnie, zorientowałbyś się, że w mojej bibliotece muzycznej, jest dużo, bardzo

dużo, muzyki klasycznej. Wszystkie swoje zarobki za swój „debiut” wydałem na kupowanie

partytur i cały czas spędziłem na czytaniu, transkrybowaniu, analizowaniu ich. Przecież nikt

nie „wynalazł” niczego, więc znajdowanie podobieństw tu i tam nie jest problemem, dopóki są

one przypadkowe.

PS: Taki sam problem miał Hans Zimmer ze swoim Gladiatorem, bo wszyscy posądzali go o

kopiowanie Holsta, mimo że wcale o nim nie myślał.

GY: Dobra muzyka, dobrze napisana i skonstruwowana, może brzmieć jak muzyka klasyczna.

Myślę, że wszystkie te szczegóły nie są takie ważne. To, co jest ważne, to słuchanie prac

Mistrzów i uczenie się z nich, a nie ich uczniów, chyba że są na tym samym poziomie. Dla

mnie, mistrzami są Bach, Bela Bartok, Prokofiew, Strawiński, Ravel, Debussy, Haydn, itd.
Jest jednak jeden kompozytor dla filmu, którego podziwiam: Bernard Herrmann, ponieważ dał on

muzyce filmowej coś wyjątkowego, wszystkie swoje inspiracje i zdolności. Był szczerym

poszukiwaczem i świadomym kompozytorem i to, co dał muzyce filmowej, należy do jej

najlepszych dzieł. To, co jeszcze w muzyce filmowej podziwiam, to kompozytorzy, tworzący dla

filmów animowanych, tacy jak Scott Bradley czy Carl Stalling. Dali gatunkowi coś

fantastycznego, znakomite orkiestracje, a czasami nawet stosowali dodekafonię. Podczas

słuchania czy czytania muzyki chcę odczuwać satysfakcję dla mego umysłu, uszu i duszy,

niezależnie czy to muzyka filmowa czy cokolwiek innego. Potraktowana poważnie i świadomie

muzyka filmowa mogłaby być „muzyką klasyczną jutra”.

PS: Bernard Herrmann powiedział, że dzisiejszy kompozytor musi tworzyć dla filmu, tak

jak Bach dla swojego Kościoła czy Mozart dla dworu.

GY: No właśnie. Czy to przeszkodziło Bachowi tworzyć najpiękniejsze kantaty, a Mozartowi

najpiękniejsze symfonie i koncerty? Dlatego musimy wykroczyć poza nasze przyzwyczajenia,

zapewne pisać mniej partytur i poświęcić każdej więcej uwagi, spędzać wiele czasu na komponowaniu,

nie tylko dla nas samych, ale dla dobra samej Muzyki.

PS: Tu się z Panem zgodzę. Teraz zmieńmy temat. Chciałbym z Panem podyskutować o

jednej z Pańskiej, chyba najbardziej owocnej, współpracy, z Anthonym Minghellą. Jak się

zaczęła? Czy był Pan pierwszym kompozytorem, z jakim się skontaktowano w sprawie

Angielskiego pacjenta?

GY: Oczywiście, tak. Anthony Minghella (który zresztą sam jest muzykiem) słyszał moją muzykę

do Betty i Kochanka, i bardzo odpowiadała jego charakterowi. Mimo, że producenci nie

zgadzali się i podsuwali mu inne, bardziej znane nazwiska, on pozostał przy swoim wyborze i

zaangażował mnie. Najprawdopodobniej czytał niektóre z moich wywiadów, gdzie, tak jak

dzisiaj, mówię: „Jeśli reżyser chce ode mnie najlepszej muzyki, musi mnie zaangażować na

samym początku, a nie końcu procesu, ponieważ obraz nie przemawia do mojej wyobraźni. Obraz

to ostateczny wynik czegoś, co zaczęło się od scenariusza, reżyserii i zdjęć”. Jeśli

reagujesz tylko na obraz, nie masz wystarczająco dużo wyobraźni, żeby przekroczyć

przyzwyczajenia, biorąc pod uwagę to, ile ma się czasu na montaż i sesje nagraniowe…

Anthony przyszedł do mnie na 8 miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do Angielskiego pacjenta.

Przeczytaliśmy razem scenariusz i zaczęliśmy myśleć o muzyce. Już wtedy miał dużo dobrych

pomysłów. Większość muzyki do Betty czy Angielskiego pacjenta powstało nim rozpoczęły się

zdjęcia.

PS: Pańska partytura jest bardzo emocjonalna, ale też bardzo wyciszona. W filmie

zauważyłem, że wiele dramatycznych scen jest pozbawionych muzyki, tak jak np. rozbrajanie

bomby przez Kipa. Kto postanowił zostawić te sceny bez muzyki?

GY: Czy muzyka ma być w filmie wszechobecna? Dlaczego? Widzowie nie są tak głupi i nie

potrzebują muzyki do ilustracji każdej sceny, zwłaszcza jeśli jest ona bardzo mocna.

Dlaczego muzyka cały czas musi tam być? Sądzę, że jeśli obraz ma wystarczającą moc, nie

potrzebuje ilustracji muzycznej. Jak się słucha symfonii Mahlera? Zamyka się oczy i widzi

obrazy. Jeśli widzisz odpowiednio mocną scenę, w pewnym sensie „słyszysz” muzykę, nawet

jeśli jej tam nie ma. Mocno zgadzam się z reżyserami, którzy nie za bardzo chcą ilustracji

wszystkich scen, ponieważ, moim zdaniem, jeśli dana scena jest wystarczająco emocjonalna,

nie potrzebuje pomocy.

PS: Czasem zdarza się, że w filmie jest bardzo mało muzyki, tylko podkreślająca sceny

dramatyczne…

GY: Wiem. To jest dobre podejście. Nadużycie muzyki to coś, co powstało w Hollywood lat 40.

i 50 — każda dobra i dramatyczna scena musi mieć muzykę. Ja się z tym nie zgadzam. Muzyka

ma nie tylko mówić: „Hej, tu musisz poczuć to lub tamto”. Ma też podbudować obraz i

widownię.

PS: Często bywa Pan na planie filmu kiedy Pan pracuje?

GY: Tak, czasami. Jak już mówiłem, zaczynam przed rozpoczęciem produkcji. Idę na plan,

rozmawiam z aktorami, operatorem. Spędzam też czas z montażystą, czasem też oglądam

niezmontowaną wersję.

PS: Za tę partyturę dostał Pan Oscara. Co to dla Pana znaczy?

GY: To było coś fantastycznego i, oczywiście, byłem bardzo wzruszony. Po tym szczęśliwym i

nadzwyczajnym wydarzeniu przyszła jednak gorsza i niebezpieczna strona otrzymania takiej

nagrody, przez pięć lat po otrzymaniu tego Oskara proszono mnie tylko o pisanie muzyki do

takich filmów jak Angielski pacjent. Problem polega na tym, że producenci uważają, że jeśli

dostałeś nagrodę za film dramatyczny, umiesz komponować tylko do dramatów. Jeśli spojrzy się

na moje wcześniejsze dokonania, przed tym filmem, takie jak Betty, Camille Claudel czy

Kochanek, zobaczy się, że moja muzyka jest dużo bardziej eklektyczna. Po fantastycznym

przeżyciu, jakim jest dostanie nagrody, zostałem więc zaszufladkowany jako kompozytor

romantyczny. Z jednej strony to coś pięknego, z drugiej można zostać zaszufladkowanym do

jednego typu filmów.

PS: Tak, trudno czegoś takiego uniknąć po takim sukcesie.

GY: Wiem, ale zawsze czułem, że mogę być dużo bardziej wszechstronnym kompozytorem. Moje

francuskie partytury różnią się bardzo. Ilustrowałem thrillery, komedie, filmy animowane,

itd.

PS: Cofnijmy się trochę w czasie. Jakim doświadczeniem była praca nad pierwszym

fabularnym filmem IMAX? Mówię o Skrzydłach odwagi Jean-Jacquesa Annauda?

GY: Czymś fantastycznym. Dużym problemem było to, że pracowałem na małym monitorze

telewizyjnym. Przez to nie miałem okazji dostrzec pełnego wymiaru obrazów. Pamiętam, że

musiałem napisać tango do sceny, w której grają muzycy. Jean-Jacques był ze mną i pokazywał

mi palcem: „Patrz, moi muzycy grają coś zupełnie innego niż twoi”. Nie mogłem tego dostrzec,

ponieważ na małym monitorze wyglądało to zupełnie inaczej, było to też zamazane. Myślę, że

kompozytor powinien mieć monitory IMAX, co jest zupełnie niemożliwe… Było to jednak

wspaniałe doświadczenie i Jean-Jacques pozwolił mi skomponować i pomógł mi stworzyć coś, co

zaliczam do swoich najlepszych prac. Poza tym napisałem 6 tang, a kocham je

komponować…

PS: Jakim współpracownikiem jest Jean-Jacques Annaud?

GY: Wspaniałym. Jednocześnie jest wielkim profesjonalistą i artystą. Mówiłem już, że obrazy

mi nie wystarczą. Przemawia do mnie coś takiego jak np. to, co powiedział mi przy Kochanku:

„To bardzo prosta historia prostej miłości między mężczyzną a młodą dziewczyną. Tak jak

arpeggio w muzyce”. Po prostu tyle mi powiedział. Główny temat „Kochanka” to właśnie

arpeggio, które po chwili się urywa. Nie znasz mocy słów reżysera, czasem mówią one więcej

niż obrazy. Jean-Jacques jest jeszcze bardzo sprytny, chętny, bardzo ścisły w swoich

opisach. Działa na moją wyobraźnię i praca z nim jest czymś świetnym. Niestety, nie mogłem

dla niego zrobić Two Brothers, ponieważ byłem zajęty Troją.

PS: I zatrudnił Stephena Warbecka…

GY: Tak, zgadza się. I był to bardzo dobry wybór. Wciąż jednak Jean-Jacques jest moim

przyjacielem i doskonale zrozumiał, że nie mogę pracować nad dwoma projektami jednocześnie.

To nieuczciwe.

PS: Porozmawiajmy teraz o jednym z Pana ostatnich projektów, Sylvii. Muzyka jest dość

przygnębiająca, czasem dramatyczna, ale w większości emocjonalna. Dlaczego zdecydował się

Pan na solowy klarnet?

GY: Myślałem o poezji. Sylvia Plath była poetką. Zdecydowałem, że muzykę powinna wykonać

mała, kameralna orkiestra. Dla tej historii najlepszy byłby mały zespół, oparty na

klasycyzmie. Skomponowałem kanon i fugę do sceny jej śmierci, coś bardzo prostego i

jednocześnie wypracowanego. Po prostu kameralny kwintet orkiestrowy i, tu i ówdzie, solo.

Muzyka może być przygnębiająca, ale taka jest też historia. Kończy się samobójstwem, a jej

życie było okropne, związała się z mężczyzną, który był, tak jak przedstawiono to w

filmie, kobieciarzem. Do filmu podszedłem tak, jak bym pisał muzykę klasyczną. Sylvia często

słuchała kwartetów Beethovena, a te kompozycje, wraz z pracami Bacha, są dla mnie istotą

muzyki.

PS: Czy ma Pan swoje ulubione instrumenty orkiestrowe, jak chociażby klarnet w Sylvii

i Angielskim pacjencie?

GY: Hmm… Klarnet jest pięknym instrumentem o dużym zakresie, posłuchaj tylko koncertu i

kwintetu Mozarta. Brzmi bardzo pięknie, tak blisko serca, ale ulubionego instrumentu nie

mam. Na mój dobór instrumentów wpływa scena, postaci i obraz, „kolory”. W Angielskim

pacjencie wykorzystałem klarnet, ale nie tylko. Pojawia się tu i tam, czasem śpiewa, bo,

wiesz, najpiękniejszym instrumentem jest głos. Jeśli nie możesz go użyć, używasz tego

instrumentu, który jest najbardziej zbliżony zakresem i wyrazem do głosu. Czasem używam

klarnetu, czasem solowych skrzypiec jak we Wzgórzu nadziei czy rożka angielskiego, więc po

prostu próbuję przełożyć mój wewnętrzny głos na jakiś instrument.

PS: Ciekawe wokale zawiera Angielski pacjent. Mówię o piosence, którą Almasy puszcza

Katherine (Szerelem, Szerelem) i wykorzystał ją Pan w swoich napisach początkowych. Dlaczego

zdecydował się Pan użyć tego we własnej partyturze, nim widzowie mogliby ją skojarzyć z

późniejszymi scenami?

GY: To tradycyjna, pół-turecka pół-węgierska pieśń. Użycie jej na początku filmu było ważne

zarówno dla mnie jak i Anthony’ego. To on odkrył ją, kiedy pisał scenariusz i włączył ją do

filmu, jako coś bardzo ważnego. Główny bohater, Almasy, jest Węgrem, a duża część samego

filmu dzieje się w Egipcie, więc zdecydowaliśmy się wykorzystać tą piękną pieśń, która brzmi

zarówno po węgiersku, jak i arabsku… Jest ona tak piękna, mocna i emocjonalna, że wpłynęła

na moją wizję muzyki. Jest ona częścią filmu i na niej oparłem swoją partyturę.

PS: Mówi Pan też, że Anthony Minghella prosił Pana o wykorzystanie Wariacji

Goldbergowskich Bacha jako jednego z tematów miłosnych.

GY: Tak jak ja, Anthony jest muzykiem i tak jak ja, kocha Jana Sebastiana Bacha. Miał

pomysł, żeby użyć tematu z Wariacji, tzw. Arii. W końcu poprosił mnie, żebym to zastąpił.

Powiedziałem mu: „Chciałbym pójść tą samą drogą, ale zrobić coś, co byłoby bardziej spójne z

resztą muzyki”. To chyba było najtrudniejsze zadanie z jakim kiedykolwiek musiałem się

zmierzyć w muzyce filmowej: „zastąpić” Bacha.

PS: Stworzył Pan nawet wariację w tonacji mollowej.

GY: Convento di Sant’Anna stworzyłem już w stylu Bacha. (gra na fortepianie), ale nie mogłem

użyć tego w tej samej wariacji w innym miejscu. Zresztą, zawsze jak skomponuję temat,

pracuję nad jego rozszerzeniami i różnymi wariacjami. Kompozytor musi starać się wyciągnąć z

każdej „komórki” to, co najlepsze.

PS: Ciekawe jest też to, że Hana gra „Arię” na fortepianie, kiedy poznaje

Kipa.

Owszem. Warto zwrócić uwagę jak Anthony’emu i świetnemu montażyście Walterowi Murchowi udało

się subtelnie przejść z muzyki wykonywanej w filmie do ilustracyjnej.

PS: Jak Pan wymyśla tytuły utworów na płyty? To coś, co mnie zawsze interesowało u

kompozytorów muzyki filmowej. Weźmy taki „D-Day Landing” z Troi…

GY: To wychodzi ze scenariusza albo z notatek, jakie czynimy podczas wybierania scen, w

których ma być muzyka. Kiedy wybiera się te sceny z reżyserem, dyskutuje się na ich temat i

nadaje im tytuły. Tą akurat Wolfgang określił jako „D-day”. Nic w tym dziwnego, chodzi o coś

jak najbardziej oczywistego dla danej sceny. Czasem wychodzi to ze scenariusza, czasem z

tych notatek.

PS: Angielski pacjent ma dość dużo cytatów z dialogów, jak np. „Why Picton”, „Am I K

in Your Book”…

GY: Te słowa lśnią w scenariuszu. Właśnie stąd pochodzą jedne z najlepszych

tytułów.

PS: Jak długo współpracuje Pan z Harrym Rabinowitzem? Czy zawsze dyrygował Pańskimi

partyturami?

GY: Od 1982 roku. Pierwszym filmem był Nemo w produkcji Johna Boormana i reżyserii Arnauda

Selignaca. Dyrygować mógłbym sam, ale nie robię tego, ponieważ uważam, że reżyser, siedzący

w studiu, potrzebuje kompozytora, żeby ten go uspokajał i wyjaśniał, co się właściwie

dzieje. To jest główny powód, dla którego już dawno temu zdecydowałem, że nie będę

dyrygentem własnej muzyki, chyba że podczas koncertu. Poza tym, jeśli wyczuwam jakieś błędy

w orkiestracjach czy wykonianiach, łatwiej jest mi to wyłapać i natychmiast poprawić.

Następnym powodem jest to, że bardzo lubię współpracować z Harrym. Jest świetnym dyrygentem,

moim przyjacielem i pełnym energii, i poczucia humoru, 86-latkiem, a to podczas sesji

nagraniowych jest bardzo ważne.

PS: Kompozytorzy coraz rzadziej dyrygują sami. Staje się to pewnego rodzaju

modą.

GY: Tego nie wiem. Na koncertach dyryguje własną muzyką, podczas nagrań, siedzę w studiu z

reżyserem.

PS: Jeśli miałby Pan określić jednym słowem pańskie podejście do filmu to byłoby

nim…

GY: Szukanie. Zagłębianie się. Miłość i współżycie z muzyką.

PS: Czy zgodzi się Pan, że Europejczycy podchodzą do filmu bardziej „psychologicznie”,

to znaczy, tworzą z określonego punktu widzenia, niż dramatycznie?

GY: Nie rozumiem za bardzo tego pytania. Jeśli komponowanie dramatycznie to tylko

podkreślanie emocji, to nie jestem tylko dramatyczny. Jeśli jako Europejskie rozumiesz

zagłebianie się w postaci, scenariusz i samą scenę, tak, jestem Europejczykiem. Jednak nie

widzę tego tak kategorycznie: te dwa podejścia zlewają się w trzecie, które łączy ze sobą

wszystkie aspekty filmu.

PS: Porozmawiajmy teraz o pańskich baletach, zgodnie z fragmentami, jakie pan

udostępnił na swojej stronie internetowej. Pierwszy z nich, Clavigo, jest melodyjny i bardzo

ładny. Reszta jest dość awangardowa. Może Pan powiedzieć o tym coś więcej?

GY: Choreograf Clavigo, Roland Petit (bardzo znany, już od lat 50.) chciał pięknych melodii

przy jednoczesnym zachowaniu mocnej rytmiki. Następne dwa (Le Diable Amoreux i Shamrock)

pokazują, że inspiruje mnie nie tylko „melodyka”, chociaż nawet wtedy musi być jakiś element

melodii ukryty w muzyce. Druga różnica polega na tym, że przy Clavigo miałem pełną

orkiestrę, a przy następnych dwóch byłem ograniczony tylko do elektroniki.

PS: Czy używa pan elektroniki w trakcie komponowania?

GY: To zależy. Jeśli to coś dodaje, np. kolor czy teksturę, to owszem. Jeśli tylko zastępuje

orkiestrę samplami, to mnie nie interesuje. Czasem jednak nie ma wystarczających środków,

żeby zaangażować orkiestrę… Pamiętam jak na początku lat osiemdziesiątych byłem zmuszony

użyć Fairlighta w filmie Malevil. Myślę, że sampler jest czymś interesującym do rozszerzenia

orkiestry, ale pod jednym warunkiem: nie może zastąpić żywych muzyków. Jeśli szukasz nowego

brzmienia to owszem, jest to bardzo interesujące.

PS: Jakie są Pańskie następne plany?

GY: Nie wiem, mój drogi. Chciałbym odkrywać różne projekty, być bardziej wszechstronny,

dobrze się bawić i budować nowe i długie współprace z reżyserami.

PS: Bardzo dziękuję za wywiad.

GY: Dziękuję i powodzenia.

Najnowsze artykuły

Komentarze