Odkąd istnieje kino, a później i telewizja, pokolenia przeżywają przygody bohaterów, wzruszenia, pełne emocji sytuacje.
Podziwiają kunszt aktorów, operatorów i reżyserię. Wszystkie te podstawy produkcji filmowej są niczym tort bez wisienki,
który bez tej jednej, jedynej rzeczy nie może stać się doskonały. Mowa oczywiście o muzyce – od początku kina stanowiącej
podstawę odbioru obrazu. Przy niemych filmach, aby zagłuszyć odgłosy projektora, grano na żywo muzykę, później zaczęła ona
ilustrować obraz i panować na emocjami widza.
Czy wyobrażacie sobie kino czy telewizję bez muzyki? Przyjrzyjmy się najpierw produkcjom filmowym. Wielkie monumentalne
dzieła w każdym gatunku są nie do wyobrażenia bez znanych partytur. Gdy sięgam pamięcią, na emocje zaczęła mi działać muzyka
dopiero od filmów z lat 50 – 60. Ona potrafiła dać duszę obrazom, grze aktorów i dopiąć to w idealną całość. Wyobrażacie
sobie „Spartacusa” bez muzycznej doskonałości stworzonej przez legendarnego Alexa Northa? Czy wówczas kolejne pokolenia
przeżywałyby przygody historycznej postaci w taki sam sposób? Czy wzruszające końcowe sceny działałyby tak samo i
wyciskałyby łzy, gdyby nie temat muzyczny w tle, poruszający te uczucia?
Prawdziwą Moc muzyki w filmach poznałem dopiero w produkcjach z lat 70. „Gwiezdne Wojny” bez oszałamiającej pracy Johna
Williamsa nie miałaby tej samej siły. Wyobrażacie sobie początkowe napisy z techno-bitem wypranym z emocji? A może z ostrymi
riffami gitarowymi wzmocnionymi dubowym basem? To nie do pomyślenia. Wówczas ten film nie miałby tej samej otoczki, tego
samego serca. Utwory takie jak „Imperial March” oraz inne melodie na zawsze weszły do kultury masowej kojarząc się z
określonymi rzeczami. Fanfary początkowe zaczęły być symbolem sukcesu, zwycięstwa – przez dziesiątki lat były grane na
zakończenie turniejów sportowych – nawet na tym jednym z największych, jakim jest Mundial. W 1998 roku po finale dało się
usłyszeć słynny temat Johna Williamsa. Do dziś piękny temat miłosny Hana i Leii wyciska z moich oczu łzy pomimo tego, że
widziałem ten film kilkanaście tysięcy razy. To samo można powiedzieć o innej słynnej trylogii lat 80 – Indiana Jones. Score
akcji sprawiał, że emocje szalały, a na twarzy pojawiały się wypieki, gdy śledziliśmy wyczyny słynnego archeologa. Kto czasem
idąc w dobrym humorze ulicą nie nucił sobie tematu Indiany?
Największym dziełom w historii kina towarzyszy zawsze arcydzieło muzyczne. Strach kojarzy nam się z legendarną sceną pod
prysznicem z „Psychozy”, a jak nie, to pewno z atakiem rekina ze „Szczęk”. Wzruszenie, wyciskanie łez, gęsia skórka – to robi
muzyka w kinie, która w dzisiejszych czasach zdaje się przeżywać kryzys. Przeciętny widz głupieje, im więcej ruchomych
szybkich obrazków z mocną niemelodyjną rąbanką w tle, tym lepiej. Dobrym przykładem jest „Transformers: Zemsta Upadłych” –
brawa dla pana Jabłonskiego, który potrafił zrobić muzykę wypraną z wszelkich emocji, która tylko ilustrowała obraz,
przygrywała w tle, lecz nie współgrała z widzem, nie zmuszała go do wysiłku, nie porywała go, jak to robiły soundtracki w
przeszłości. Czemu jest tak, że zamiast tworzyć muzyczny klimat zatrudniając utalentowanych twórców, muzykę komponują
kompletne beztalencia? Co się zmieniło w dzisiejszym świecie? Czy wszystko musi cofać się w rozwoju?
Najbardziej poruszające sceny w historii kina często były grane tylko muzyką – nie było dźwięku bądź był przyciszony.
Spokojne, wolne ujęcia, zbliżenia na twarze, nie pada ani jedno słowo – od razu na myśl wpada mi końcówka „Walecznego Serca”
i scena tortur Williama Wallace’a – piękny temat muzyczny, działający na każdą strunę emocji u człowieka aż pojawia się
pierwsze słowo „Wolność!” – ilu widzów coś takiego poruszało, sprawiało, że płakali niczym dzieci. Można spojrzeć na kolejne
dzieło tego samego kompozytora – Jamesa Hornera – film „Titanic” – jeden z największych wyciskaczy łez w historii kina, w
którym muzyka grała główną rolę bawiąc się uczuciami widza wedle uznania. Horner bawił nas, a kiedy chciał wyciskał łzy – to
jest przykład filmu, który ukazuje i udowadnia niezaprzeczalny fakt – muzyka w filmie jest najważniejsza.
Obecnie jest to rzadkość – filmowa muzyka unowocześnia się i staje się produktem masowym a za tym idzie wypranie z uczuć.
Wielcy kompozytorzy, którzy potrafią tworzyć odpowiednią muzykę starzeją się albo odchodzą na emeryturę – młodsi oddają się
elektronice. Przecież łatwiej i taniej stworzyć muzykę orkiestrową na komputerze niż zatrudnić około 200 muzyków. Wówczas nie
brzmi to tak samo, czuć, że te dźwięki są po prostu martwe… Można rzec, że zachłanny producent daje to, czego niewrażliwi
widzowie oczekują – prostoty. Dzisiejsi ludzie zapomnieli co tworzyło największą magię kina i akceptują „partytury napisane
na kolanie”. Można to porównać do fast foodów – na raz może i jest strawne, lecz ciągłe jedzenie go doprowadza do
niestrawności. Akceptacja słabej muzyki mogła trwać chwilę, gdy kilka filmów powstało z ilustracjami na niskim poziomie, lecz
gdy staje się to standardem, widz powinien krzyknąć: „Basta!”.
Patrząc na kino nie możemy zapomnieć, że drugą podstawą były piosenki, które również w filmach niemuzycznych odgrywały ważną
rolę. Od razu na myśl nasuwa się „Time of my Life” z kultowego „Dirty Dancing” i finałowa scena tańca Patricka Swayze z
główną bohaterką. Wszystkie filmy z serii o Jamesie Bondzie – każdy rozpoczynał się od piosenki wprowadzającej w klimat – w
większości przypadków opartej na orkiestrze. Wielu widzów w kinie poznała rap dzięki Eminemowi i jego znakomitemu numerowi z
„8 Mili”. No i chyba najbardziej popularna piosenka filmowa wszech czasów, czyli Celine Dion i jej „My Heart Will Go On”.
Wymieniać można godzinami, ale na pewno wśród piosenek przodowały filmy muzyczne i animacje. Disney słynął przez dziesiątki
lat z bajek, w których muzyka i piosenki grały główną rolę, aż nagle pod koniec lat 90. przestało to być modne. Bajki pełne
piosenek zastąpiły animowane komedie, w których już nikt nie śpiewał. A kto nie pamięta Złotej Ery Hollywood? Wielkie i
znakomite filmy muzyczne z Fredem Astaire’em, Debbie Reynolds i oczywiście Gene’em Kelly i jego niezapomnianą „Deszczową
Piosenką”.
Należy się zastanowić, dlaczego widzowie zapominają o muzyce w filmach? Najważniejsza część budująca klimat i emocje, bez
której nie odebrałoby się tego na porównywalnym poziomie. Bez niej kino byłoby smutnym, pustym miejscem, w którym puszczano
by obrazki – nudne, czarno-białe i bez życia. Porównać to można do codzienności, do muzyki miast tętniących życiem, która na
pierwszy rzut ucha jest kakofonią pełną chaosu, lecz jest w niej zasada budująca ludzką egzystencję. Miejmy nadzieję, że za
naszego życia pojawi się kolejny John Williams czy Jerry Goldsmith, a kino nie zmieni się w puste miejsce z walczącymi
robotami i pustymi plastikowymi lalkami.
Muzyka w telewizji działa podobnie jak w filmie, a najbardziej widzowie mogli to dostrzec w serialach. Wszystko zaczyna się
oczywiście od klasycznych czołówek, które już na wstępie atakowały widza chwytliwym tematem i wprowadzały go w klimat.
Pamiętna „Strefa Mroku” z lat 50. czy klasyczny „Star Trek” i „Battlestar Galactica” to pierwsze przykłady jakie przychodzą
na myśl. Wspomnieć należy o niezapomnianej „Drużynie A” czy „MacGyverze”. Trudno też omawiać mi muzykę w odcinkach dawnych
seriali, gdyż wówczas jako młody widz nie przywiązywałem do niej takiej wagi, jak obecnie. Więcej można powiedzieć o
późniejszych produkcjach, na których się wychowało, i które pamięta się na zawsze. „Z Archiwum X” od czołówki, aż przez score
samego serialu jest dobrym przykładem słów o mocy muzycznej magii telewizji. Potrafiła ona budować klimat mroku, niepewności,
tajemnicy, który otaczał ten serial od początku, a nawet wzruszenia w końcowych odcinkach. Innym przykładem jest najlepszy
serial komediowy wszech czasów „Przyjaciele” – tam piosenki budowały emocje, często sprawiały, że widz identyfikujący się z
bohaterami mógł uronić łzę lub dwie. Wszystkie serialowe „Star Treki” czy „Babylon 5” to produkcje, które wybijały się
poziomem ponad inne, lecz najbardziej pamiętam jednak „Gwiezdne Wrota” – na początku nie było szału, przerobiony temat z
kinowego filmu, gdzie komponował David Arnold. W serialu mieliśmy syna legendarnego Jerry’ego Goldsmitha, Joela, który powoli
się rozkręcał, by pod koniec „Stargate Sg-1” pokazać już prawdziwy kunszt – charakterystyczne tematy, ich złożoność i ilość
przebiła prace Arnolda z kinowego filmu. W dwóch telewizyjnych przygodach Jacka O`Neilla i spółki poszedł krok dalej tworząc
dzieło muzyczne idealnie ilustrujące i działające na emocje widza. Najbardziej pamiętna dla mnie jest „Arka Prawdy” i kilka
tematów, przez które łzy napływały do oczu, a na ciele pojawiała się gęsia skórka. Nowa wersja „Battlestar Galactica” też
jest jedną z perełek dzisiejszej telewizji. Bear McCreary stworzył „epicką” muzykę, która opowiadała w monumentalny sposób
przygody załogi olbrzymiego statku. McCreary nie bał się eksperymentować z elektroniką, robiąc coś innego, ciekawego i z
uczuciem. Nie zapominajmy również o polskich serialach – „Czterej Pancerni” czy „Stawka Większa niż życie” to przykłady
genialności muzycznej, o której pamięta się do dziś.
Takim oto sposobem dochodzimy do końca. Kino i telewizja nie istnieje bez muzyki. Pomimo tego niezaprzeczalnego faktu,
obecnie nie jest najlepiej – wymieszana papka nie mająca składu dźwięków nie tworzy emocji, a nawet drażni. Utalentowani
ludzie nie mają szans pokazać się w kinie i telewizji, gdzie rządzą koneksje i gusta osób nie znających się na rzeczy.
Zamiast tworzyć wszystko z sercem, pasją przy użyciu instrumentalistów, którzy także zostawią w tym cząstkę siebie – tworzy
maszyna, człowiek siedzący przed magicznym pudełkiem, który nie wie, że nawet na tym można stworzyć muzykę pełną uczucia.
Producenci każą zrobić papkę albo kopię – widz musi przełknąć odgrzewanego kotleta w dość niestrawnej formie. Może i
niektórzy nie zauważą różnicy, nie zwracając kompletnie uwagi na muzykę, lecz ona tam była, jest i zawsze będzie.
Pamiętajmy, że najlepsza muzyka to taka, która potrafi zaczarować publiczność bez jej wiedzy, że była zręcznie manipulowana.