Tak jak wielu miłośników muzyki filmowej, od dzieciństwa pragnąłem usłyszeć na żywo utwory swojego ulubionego kompozytora pod jego batutą. Niestety, wyjazd na koncert do Stanów jest czymś, na co naprawdę niewielu Europejczyków może sobie pozwolić, natomiast na starym kontynencie, pomijając oczywiście Ennio Morricone, który koncertował już od lat osiemdziesiątych (w Polsce po raz pierwszy w 2000 roku), muzyka filmowa nie cieszyła się szczególną estymą – ot, tu i ówdzie grano okazjonalnie suity z najbardziej popularnych filmów, jednak większym uznaniem publiczności cieszyły się piosenki filmowe. Z czasem jednak zaczęły się pojawiać takie rzeczy, jak koncerty muzyki z Władcy Pierścieni z symultaniczną projekcją filmu w Norwegii. W 2008 roku miała miejsce pierwsza edycja Krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej, który to zapoczątkował serię zmian, z roku na roku tworząc coraz ambitniejsze i bardziej rozbudowane “święto” dla miłośników gatunku, pozwalając fanom nie tylko słyszeć swoje ulubione soundtracki na żywo, ale również na kontakt z samymi kompozytorami.
Równolegle sam gatunek, traktowany często przez środowisko współczesnych kompozytorów muzyki poważnej jako “najgorszy sort”, zaczął zyskiwać nieco więcej uznania – wszak nawet sam Krzysztof Penderecki, wielokrotnie krytykujący muzykę filmową, niejednokrotnie gościł na FMFie, a i w niektórych wypowiedziach przyznał, że muzyka filmowa może być dobra, czego dowodem są tacy kompozytorzy jak Ennio Morricone czy John Williams. Wraz z rozwojem platform streamingowych, soundtracki filmowe stały się też dużo popularniejsze wśród osób, które zazwyczaj nie słuchają muzyki orkiestrowej.
Pierwsze dwa akapity niniejszej relacji to niewiarygodnie uproszczony i skrótowy opis ostatnich piętnastu lat, lat, w których autor recenzji dorastał równoległe ze stopniowo zwiększającą się estymą wobec gatunku. Można by w tym miejscu jeszcze długo wdawać się w opisy poszczególnych FMFów, ale najważniejszymi, osobistymi wspomnieniami autora, będą początki związane z muzyką Johna Williamsa, pierwszy FMF, , a także pierwsze, mające miejsce niemal dekadę temu, spotkanie z redakcją Filmmusic.pl. Na żadnym z tych etapów nie przyszło do głowy ani mnie, ani moim redakcyjnym kolegom, jakie możliwości będziemy mieli na początku lat 20tych-tych obecnego stulecia.
W 2018 roku stała się bowiem rzecz niesłychana – John Williams miał przyjechać do Europy, po raz pierwszy od niemal dwudziestu pięciu lat, a nie jeden, a aż trzy koncerty: jeden w Londynie, dwa w Wiedniu. Niestety, w ostatniej chwili plany te zostały zniweczone przez chorobę niemal 90 letniego kompozytora. Po koncercie w Londynie, pod batutą zastępczego dyrygenta, nasz redakcyjny kolega Marek Łach miał powiedzieć, że lepszego wykonania muzyki Williamsa na żywo już nie usłyszymy. Na całe szczęście nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo się myliliśmy.
Oczywiście, powyższe słowa w żadnym stopniu nie mają ujmować tak fantastycznej orkiestrze, jak LSO, ani zdolnościom dyrygenckim Dirka Brosse Nie można ich jednak porównywać z doświadczeniem muzyki pod batutą samego kompozytora w wykonaniu pozostałych dwóch z wielkiej trójki najwybitniejszych orkiestr Europy.
Nasze wieloletnie marzenie spełniło się po raz pierwszy dwa lata temu w Wiedniu – nikt z nas nie spodziewał się powtórki nieco ponad rok później. Berlińscy filharmonicy pozazdrościli najwyraźniej swoim wiedeńskim kolegom i również zaprosili kompozytora na podium dyrygenta. W październiku 2021 osiemdziesięcio dziewięcioletnia żywa legenda muzyki filmowej zawitała do Berlina na trzy dni koncertów. Autor recenzji, jako nieuleczalny fanboj, miał okazję być na wszystkich trzech. I kompletnie tego nie żałuje, bo każde obcowanie z legendą tego kalibru jest wydarzeniem niepowtarzalnym – tym bardziej, że o ile program (prawie) się nie zmieniał, to wykonanie już tak.
Pierwszego dnia, po wielu perturbacjach związanych ze znalezieniem swojego miejsca (topografia Berlińskiej filharmonii była nieco przytłaczająca, nawet proszona o pomoc obsługa przyznała, że gubi się w obiekcie), dotarłem do odpowiedniego rzędu w bocznej loży – i o ile nie było to najlepsze akustycznie miejsce, o tyle dawało świetny widok na sekcje perkusyjne i dęte blaszane, jak również samego kompozytora, o czym dane mi było się przekonać już po chwili, kiedy to orkiestra zajęła miejsca, koncertmistrz podał muzykom dźwięk “a”, a następnie na scenę, w akompaniamencie burzy oklasków, weszła gwiazda wieczoru – John Williams.
Napiętą do granic możliwości taflę oczekiwania rozbiły potężne blachy otwierające Olympic Fanfare and Theme, jednego z dwóch elementów programu, które nie zostały napisane na potrzeby srebrnego ekranu. I o ile było to mocne rozpoczęcie wieczoru, tak trzeba przyznać, że pierwszego dnia marsz nie prezentował się tak dobrze, jak na późniejszych koncertach. Zaraz jednak muzycy poszli w skrajnie odmienną od Coplandowskich fanfar stylistykę, grając utwór łączący w sobie cechy sonoryzmu z XIX-wiecznym, operowym rozmachem – suitę z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia. Soundtrack ten pozostaje nieco w cieniu wydanych w tym samym roku , a szkoda, bo przejście z muzyki awangardowej do niezwykle kantylenowej i lirycznej jest nie tylko niezrównanym dowodem warsztatowej maestrii Williamsa, ale również jednym z jego najpiękniejszych emocjonalnie dokonań. Słyszałem ten utwór pod batutą maestro już pięć razy i byłbym w stanie pójść na kolejny koncert choćby tylko dla niego.
Kolejnym utworem programu, który każdego dnia prezentował się doskonale, i był chyba największym pozytywnym zaskoczeniem koncertu, była suita z Far and Away – kompozytor poprzedził ją objaśnieniem tradycji filmowych bijatyk, łączących w sobie cechy grozy i komedii, w sposób możliwy do uzyskania tylko na ekranie. I o ile zarówno liryczne partie dętych drewnianych, jak i ironicznie dramatyczne partie smyczków prezentowały się znakomicie, tak środkowa część utworu, łącząca w sobie elementy folku i hollywoodzkiego rozmachu, najbardziej wbijała w fotel, w dużej mierze za sprawą fantastycznej orkiestracji i kontrapunktu (i do tego niesamowitego wykonania, tutaj ukłony należą się zwłaszcza waltornistom).
W pierwszej części koncertu wybrzmiały również trzy utwory z serii filmów o Harry’m Potterze – dwie suity na orkiestrę, Hedwig’s theme oraz Harry’s Wondrous World, które zawierają niemal cały materiał tematyczny skomponowany do pierwszego filmu, a także opracowany na kwintet dętych drewnianych Nimbus 2000, utwór sporządzony jako jedna z “suit dziecięcych”, mających zachęcić je do ćwiczeń poprzez zabawę (chociaż biorąc pod uwagę poziom zaawansowania wymaganego do zagraniach tych partii, uczniowie będący w stanie je wykonać raczej nie potrzebują zachęty do nauki). Mimo, że w przeciwieństwie do na przykład ostatniego utworu z pierwszej części koncertu, suity te zostały wykonane bez większych zmian dotyczących dynamiki i tempa, i tu dało się wyczuć dobre różnice w wykonaniu – chyba drugiego dnia Berlińczycy zaprezentowali je najlepiej.
Tuż przed przerwą zagrano suitę z Parku Jurajskiego, w której najbardziej dało się odczuć różnice wykonawcze na przestrzeni trzech dni. Po pierwsze, podczas czwartkowego koncertu waltornistom i trębaczom przytrafiły się drobne pomyłki (co ciekawe, w Wiedniu rok wcześniej pojawił się ten sam problem). Po drugie, pierwszego dnia Williams narzucił zdecydowanie wolniejsze, bardziej filmowe tempo, niż w dwóch następnych, kiedy to grał jest z manierą bliższą temu, co prezentuje zazwyczaj w Hollywood Bowl. Trudno powiedzieć w zasadzie skąd ta decyzja, jednak prawdopodobnie zaważył tutaj wiek maestro i wysiłek związany z dyrygowaniem trzy dni z rzędu. Pierwszego dnia widać też było, że kompozytor mimo dobrego humoru i gadatliwości, ma jednak też swoje lata – podczas żartobliwych anegdotek często miewał problemy z przypominaniem sobie nazw czy imion (np. Seana Connery’ego, który grał w trzeciej części przygód Indiany Jonesa).
Druga część koncertu rozpoczęła się z analogicznym do pierwszej rozmachem – słynnym marszem Supermana, którego popularność wciąż góruje nad całkiem ciekawym skądinąd tematem Zimmera. Nie zwalniając tempa, muzycy przeszli do trzech utworów z serii filmów o Indianie Jonesie. Williams potwierdził również, że po powrocie do Los Angeles zabiera się za pisanie muzyki do piątej części, jednak trudno powiedzieć, czy deklaracje te są dalej aktualne – niedługo po koncercie studio ogłosiło kolejne przesunięcie premiery filmu i przerwę w zdjęciach.
Kompozytor zaczął tryptyk od koncertowej aranżacji Scherzo for Motorcycle and Orchestra, przy okazji w żartobliwy sposób wyjaśniając genezę nazwy utworu (miks efektów dźwiękowych praktycznie zagłuszał muzykę, tak więc ryk motocykla można by uznać niemalże za partię solową). Zarówno aranż jak i wykonanie prezentowały się fenomenalnie – o ile utworom pisanym pod srebrny ekran podczas przenoszenia na halę koncertową często grozi zbyt “przetechnicyzowanie”, tak tutaj Williams znalazł idealny balans między zachowaniem dramaturgii i nerwowego tempa oryginału, a rozpisaniem niektórych partii w sposób pozwalający na ukazanie warsztatowej biegłości muzyków.
Nie mogło się obyć oczywiście również bez słynnego marsza stanowiącego temat przewodni dla całej serii. Po raz kolejny energia utworu i techniczne zdolności orkiestry spotkały się z gromkim aplauzem publiczności. Williams poprzedził jednak Raiders March rozpisanym dopiero niedawno na osobny utwór tematem Marion (do tej pory melodia ta była obecna w wielu utworach soundtracku, stanowiła również kontrastowy temat dla fanfar Jonesa, ale nigdy nie była grana jako osobny utwór na koncertach). I o ile jak zwykle trudno Williamsowi zarzucić coś pod względem techniki czy muzykalności, tak ułożenie koło siebie dwóch utworów opartych w dużej mierze na tym samym materiale wydaje się zabiegiem trochę zbędnym. Można by na jego miejsce wstawić jakiś zupełnie inny temat, czy to z filmów o słynnym archeologu, czy jeszcze innej pozycji z bogatego dorobku Williamsa.
Lirycznym kontrastem dla przygodowo-awanturniczej muzyki była Elegia na wiolonczelę i orkiestrę, napisana dla dwójki zmarłych dzieci przyjaciółki kompozytora i oparta na temacie z Siedmiu lat w Tybecie. Wirtuozersko zagrana przez Bruno Delepelaire’a, który jak sam mówił, starał się podejść do utworu nie w sposób stricte smutny czy przepełniony rozpaczą, ale jako do “wspomnień dobrych chwil dzielonych z kimś, kto odszedł”, mimo całej galerii fanfarowych klasyków z repertuaru Johna Williamsa, stanowiła jeden z najbardziej pamiętnych i pięknych utworów granych podczas koncertów. I mimo, że jest to utwór napisany przez amerykańskiego kompozytora w oparciu o temat z filmu dziejącego się w Azji, jak najbardziej czuć w nim pierwiastek europejskiej liryki.
Ostatnia część koncertu była poświęcona najważniejszemu dziełu z dorobku kompozytora – Gwiezdnym Wojnom. Sekcję tę rozpoczęła suita napisana do filmu o przygodach Hana Solo. O ile sam utwór jest całkiem przyjemny i melodycznie dalej pozostaje zakorzeniony w stylistce Johna Williamsa, o tyle pod wieloma względami kontrastował on jednak z resztą repertuaru, choćby pokazując jak drastycznie zmienił się na przestrzeni lat język harmoniczny Amerykanina. Kolejną ważną zmianą w stylu maestro było przeniesienie punktu ciężkości na rytm (co zresztą podyktowane jest w dużej mierze samymi zmianami w tempie współczesnego kina). I o ile sam motyw Hana jest całkiem zgrabną melodią, o tyle nie jest to evergreen na miarę utworów ze Starej Trylogii. Co ciekawe, obok Harry’ego Pottera, jest to w zasadzie jedyny utwór z berlińskiego programu, który Williams napisał po 2000 roku. Nic dziwnego, że po skoncentrowanym na solowej wirtuozerii Anne-Sophie Mutter w Wiedniu kompozytor chciał zaprezentować w Europie koncert oparty na swoich wiecznie żywych klasykach. Jeśli jednak chciał zaprezentować nieco nowości, to lepszymi kandydatami, nawet pozostając w rejonie Gwiezdnych Wojen, byłyby March of the Resistance, Rey’s Theme, czy nawet The Rise of Skywalker z trylogii sequeli – przynajmniej pod względem spójności estetycznej czy przebojowości melodycznej.
Kolejnym utworem był temat Yody, utwór, do którego Amerykanin wydaje się bardzo przywiązany. Bez wątpienia liryczne piękno płynące z prostoty (która w interpretacji kompozytora ma być miarą prawdziwej mądrości) stanowiła potrzebną przeciwwagą dla potężnych fanfar reszty muzyki z Gwiezdnej Sagi. A skoro o tych mowa, to na zakończenie oficjalnej części koncertu Williams nie mógł nie zaprezentować jednego ze swoich ulubionych, przynajmniej jeśli chodzi o koncertowe wydanie, utworów, czyli The Throne Room and Finale. Dostojny marsz z dwiema aranżacjami tematu Mocy – jedną pełną militarnego patosu, i drugą delikatną, przepełnioną liryczną kontemplacją, a także drobnym motywem scenicznym, inspirowanym Waltonem, stanowił świetne podsumowanie kosmicznej opery. Co prawda trochę brakowało podczas koncertu słynnych, wgniatających w fotel fanfar z Main Titles, ale zarówno temat główny jak i temat Lei w aranżacjach z napisów końcowych zawierały się w tej suicie.
Co ciekawe, podczas czwartkowego koncertu, Williams zagrał również temat Lei, poprzedzając go krótką anegdotką o tym, jak zaplanował go sobie na temat miłosny, tylko po to, żeby musieć pisać nowy, gdy dowiedział się przy następnym filmie, że Luke i Leia są rodzeństwem. Podczas piątkowego i sobotniego koncertu utwór ten został usunięty z programu – być może była to kolejna zmiana wymuszona sędziwym wiekiem maestro. Pierwszego dnia nie obyło się również bez incydentu, kiedy to kompozytor zszedł ze sceny przed pierwszym bisem, a rozentuzjazmowany fan z pierwszych rzędów pobiegł za nim wraz z długopisem i okładką płyty. Dalsze losy owego fana są trudne do określenia, bowiem zza kulis wrócił już tylko kompozytor.
Na bisy zaplanowany został Flying theme z E.T. (który miejscami sprawiał drobne trudności wykonawcom) oraz, tradycyjnie, Marsz Imperialny, jak zwykle wywołując już od pierwszego akordu gromki aplauz publiczności. Oklaski nie były jedynymi wyrazami uznania wobec kompozytora – słuchacze trzy dni z rzędu czekali pod bramą filharmonii na wsiadającego do auta kompozytora, by raz jeszcze nagrodzić go brawami i podziękować za koncerty, co wyraźnie sprawiało mu wiele radości. Trzeciego dnia fani zanucili nawet temat z filmu o przygodach Indiany Jonesa, co wprawiło Williamsa w wyjątkowo dobry humor.
Pobyt na wszystkich trzech koncertach w różnych miejscach sali umożliwił nie tylko zauważenie zmian w wykonaniu i percepcji akustycznej zależnych od miejsca na widowni, ale też przede wszystkim obserwowanie reakcji członków orkiestry i samego kompozytora. Zarówno liczne uśmiechy muzyków, czasem wymieniane między sobą, a czasem czysto dla siebie, pod nosem, jak i radość na twarzy maestro świadczyły o ogromnej przyjemności, jaką artyści mieli ze wspólnego grania. Zresztą, sam Williams mówił wprost, że jest to dla niego zaszczyt móc występować z tak wspaniała orkiestrą przed widownią, która docenia jego muzykę, a jego mimika świadczyła o tym, że nie są to słowa pustej kurtuazji. Berlińscy filharmonicy też podkreślali, że są bardzo podekscytowani możliwością grania tej muzyki, i że wielu jest fanami kompozytora od dekad – i to niezależnie od pokolenia; dla młodszych członków orkiestry pierwszym kontaktem z soundtrackami Amerykanina były filmy o Harry’m Potterze, dla nieco starszych – Gwiezdne Wojny. Niektórzy przyznawali nawet, że nie znali filmów, do których ona powstawała, doceniając ją samą w sobie. Podkreślili też, że Williams jest bardzo dobrym dyrygentem, który ma świetny kontakt z orkiestrą (co prawda jego zdolności dyrygenckie zbierają różne opinie, jednak wszystkie orkiestry, które z nim pracowały, zawsze go chwalą).
Tautologią jest powiedzieć, że w październiku tego roku spełniło się – i to po raz kolejny – moje marzenie z dzieciństwa. Spełniło się też ono dla moich szanownych kolegów z redakcji. Spełniło się ono dla dziesiątek członków publiczności, którzy klaskali, gwizdali, tupali i płakali w odpowiedzi na dźwięki muzyki, która im towarzyszyła zapewne przez większą część życia. Ale to, co nie jest takie oczywiste, jest to, że spełniło się również – a przynajmniej tak się wydaje – marzenie wielu muzyków, którzy na co dzień często są w “przeciwległych” obozach. Muzyka pisana na potrzeby filmu, mimo, że komponowali ją na przykład Prokofiew i Szostakowicz, lub uczniowie Mahlera – Steiner i Korngold, którzy stworzyli podwaliny pod gatunek; cała masa współczesnych kompozytorów Amerykańskich, takich jak Philip Glass; muzyka, o której prawie sto lat temu Copland mówił, że jest wcale nie gorsza od tego, co jego koledzy prezentują w halach koncertowych, wciąż jest uznawana wśród środowisk muzyki poważnej za muzykę “gorszego sortu”. Za muzykę prostą, za muzykę wtórną, za muzykę pozbawioną formy, agencji, oryginalności czy zwyczajnie nieradzącą sobie bez obrazu. Koncerty pokazują jednak, że utwory, które powstały na potrzeby filmu są w stanie bronić się w filharmoniach. I o ile kompozytorzy filmowi bez dwóch zdań darzą klasyczne orkiestry z takimi tradycjami, jaki Berlińska wielkim szacunkiem i estymą, tak odwzajemnienie tego nie jest już takie oczywiste – jednak ta seria koncertów była przykładem na uznanie i ogromną sympatię, która płynęła w obu kierunkach.
Trudno mi wyobrazić sobie lepsze spełnienie marzeń, niż podziwianie z bliska kompozytora, przy którego muzyce dorastałem, a na dokładkę jeszcze widzieć swoją twarz w kadrze tuż za jego plecami na streamie z ostatniego koncertu. Ale wraz z coraz większym docenianiem muzyki i rozumieniem stosunków panujących między światem muzyki poważnej i filmowej, widzenie ogromu szacunku i sympatii między muzykami było wisienką na torcie.