Drugi dzień krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej był czymś z zupełnie innej bajki, aniżeli czwartkowy rajd po symfonicznych tematach Europy i Hollywoodu. Koncert na Błoniach w zasadzie bardziej krążył gdzieś na zewnętrznej orbicie gatunku, niż prezentował właściwą ideę filmowej ilustracji. To niezwykle luźne potraktowanie tematu, przybierające formę improwizacji, dało ciekawy, choć zapewne niestrawny dla ortodoksyjnych orkiestrowych purystów efekt, pokazujący przede wszystkim, jak elastyczną formą sztuki jest muzyka filmowa i jak daleko, nie tracąc przy tym nic na atrakcyjności, odejść może od swojej pierwotnej funkcji.
Do Krakowa przybył uznany francuski kompozytor, Eric Serra, który wraz ze swoją grupą RXRA zaprezentował wybór swoich najpopularniejszych ścieżek dźwiękowych i piosenek filmowych, z nieśmiertelnym Wielkim błękitem na czele, w formie jednak odległej od tej obecnej na krążących po rynku albumach. Właściwie cały koncert był wielką wariacją gotowej bazy tematycznej, pełną eklektycznych rozwiązań, pikantną i egzotyczną, czerpiącą z rozmaitych styli i brzmień. A różnorodność ta nie wzięła się z niczego, bowiem członkowie zespołu Serry dali prawdziwy popis umiejętności technicznych i improwizacyjnych, prawdziwy popis wykonawczej wyobraźni, na którą w tradycyjnie pojmowanej muzyce filmowej nie ma zbyt wiele miejsca. Na gigantyczne brawa zasługuje tu właściwie cała piątka wystepująca na scenie, niemniej szczególne słowa uznania z mojej strony płyną do zdecydowanie najbardziej efektownego duetu, czyli senegalskiego perkusisty Sydneya Thiama oraz saksofonisty Emile Parisiena za iście bajeczne solówki przy okazji niemal każdego właściwie utworu. Ręce same składały się do oklasków i publiczność zgromadzona pod sceną nie wahała się takimi oklaskami muzyków nagrodzić.
To co Kraków miał okazję usłyszeć, było bardzo atrakcyjną mieszanką gatunkową, opartą na chwytliwych tematach Serry, a stylistycznie sięgającą od rockowych korzeni artysty po elementy jazzu, a nawet reggae i etniki. Całość tych zróżnicowanych wpływów muzycznych komponowała się znakomicie, zatem zarówno syntezatory, jak i saksofon czy etniczne bębenki rozmaitej maści w owej przebojowej mieszance znalazły dla siebie miejsce. W pewnych momentach Serra po prostu rzucał temat, a zespół podejmował go, improwizując przez kilka minut – improwizacje te były na tyle sprawne i efektowne, że chwilami stawały się swoistą sztuką dla sztuki, do tego stopnia, iż w finalnej części koncertu zdarzał się niemały przerost formy nad treścią, ta bowiem ginęła wśród wymyślnych aranżacji.
Najbardziej reprezentatywnie wypadły zapewne, będące znakiem firmowym kompozytora, fragmenty wspomnianego Wielkiego błękitu, zwłaszcza klasyczna już uwertura i znakomity temat La Raya. Muzyczna przestrzeń kreowana przez syntezatory do spółki z saksofonowymi solówkami tworzyły niezapomniany, nieco odrealniony klimat, który Serra wraz z zespołem umiejętnie podbudowywali rozmaitymi zabawami aranżacyjnymi. Równie efektownie zaprezentował się zgoła odmienny stylowo Let Them Try z tego samego filmu i właściwie to podwodny świat Bessona, zgodnie zresztą z przewidywaniami, stanowił główny punkt wieczoru.
Piąty element z kolei, tutaj pod postacią utworu Five Millenia Later, do aranżacyjnego kształtu krakowskiego koncertu dostosować było dość łatwo – syntetyczny chórek z silnie elektronicznym podkładem, zawodząca partia saksofonu i wreszcie główny temat na gitarę brzmiały jak nieco uwspółcześniona, ale wierna oryginałowi wersja tego bardzo przyjemnego kawałka. Trochę słabiej wypadła uwertura z Goldeneye, mimo ciekawego podkładu perkusyjnego i ponownie znakomitego wykonania Emile Parisiena, ale taki już może charakter tej muzyki, mocno zresztą krytykowanej przez większość fanów gatunku. Ponownie zatem była to pomysłowa, choć raczej szczątkowa improwizacja tematu Johna Barry’ego, niestety bez mocy i gracji późniejszych wersji Davida Arnolda.
Na dokładkę Serra zaserwował publiczności, dla odmiany od czysto instrumentalnego charakteru koncertu, dwie piosenki swojego autorstwa, czyli bardzo dobre It’s Only Mystery z filmu Subway oraz Little Light of Love z Piątego elementu. Cóż można dodać, świetne wykonanie, atrakcyjny materiał i nietuzinkowość wykonawców zdołały rozkręcić anemiczną na początku wieczoru publiczność, która w finale mocno oklaskiwała muzyków i zdołała zatrzymać ich na scenie jeszcze przez kilka nadprogramowych minut.
Jak zatem wspomniałem na początku, był to koncert i repertuar bardzo specyficzny, o lata świetlne odległy od tradycyjnego kształtu muzyki filmowej i w gruncie rzeczy niemal niezwiązany z ilustracyjnym jej charakterem. Chyba jednak dobrze się stało, że organizatorzy pokusili się o taki właśnie wybór, gdyż Serra i RXRA Group zdołali wnieść do programu festiwalu sporo barwności i oryginalności. Z widowiska okraszonego ładnymi wizualizacjami wyszedłem usatysfakcjonowany i bogatszy o nowe doświadczenie: dla muzyki filmowej nie ma limitów ani granic.