Czasami marzenia się spełniają. Spokojnie, nie jest to wstęp do kolejnej książki czy poradnika pozytywnego myślenia, wedle którego wiara w marzenia potrafi góry przenosić. Nie, to początek wyjątkowo osobistej relacji z koncertów Johna Williamsa, który wraz z Wiedeńskimi Filharmonikami wystąpił kolejno 18 i 19 stycznia w słynnej „Złotej Sali” wiedeńskiej „Musikverein”.
Miłośnikom kina, muzyki filmowej, czy ogólnie sztuki Johna Williamsa nie trzeba przedstawiać. Najczęściej nagradzany muzyk w historii kina, twórca niezapomnianych ścieżek dźwiękowych do Gwiezdnych wojen, filmów Stevena Spielberga i wielu, wielu innych produkcji, z których główne motywy większość z nas potrafi bez problemu zanucić z pamięci. Żywa legenda i dla wielu największy, najwybitniejszy kompozytor srebrnego ekranu. Nie należę tutaj do wyjątków – od niego wszystko się zaczęło, moje zamiłowanie, pasja kinem i muzyką filmową. Jako dziecko, oglądając Gwiezdne wojny, nie tylko zakochałem się w odległej Galaktyce George’a Lucasa, ale też w muzyce Johna Williamsa, która była dla mnie jej integralną częścią. Soundtrack do Mrocznego widma był pierwszym, jaki kupiłem, mogąc wyróżnić się gustem wśród bardzo młodych wtedy rówieśników. Kolejne płyty z muzyką amerykańskiego kompozytora zaczęły szybko dołączać do kolekcji. I wraz z kolejnymi filmami i wydanymi do nich krążkami zaczęło się rodzić w sercu jedno życzenie: jakże cudownie byłoby usłyszeć tę muzykę na żywo. Oczywiście pod batutą samego Maestro Johna Williamsa!
Było to marzenie, które wraz z kolejnymi latami coraz bardziej się oddalało i stawało się równie realne co sięgnięcie gwiazdki z nieba. W swojej długiej karierze John Williams rzadko koncertował poza terenem Stanów Zjednoczonych. A już szczególnie w Europie, gdzie w jej kontynentalnej części nigdy dotąd nie wystąpił. Biorąc pod uwagę niestety postępujący wiek Amerykanina, również można było mieć wątpliwości co do tego, czy zdobędzie jeszcze siły i energię, aby wyprawić się za ocean.Dlatego z czasem porzuciłem nadzieję, że usłyszę kiedyś Maestro Williamsa na żywo – chyba że sam poleciałbym do Los Angeles, aby móc zobaczyć go w Hollywood Bowl… Jedyne co mi zostało to oglądanie tych występów na Youtubie, nagranych w słabej jakości.
Jednak na przełomie 2017 i 2018 roku ogłoszono wiadomość, po której zawrzało wśród europejskich fanów muzyki filmowej. John Williams, po raz pierwszy od ponad dwóch dekad miał poprowadzić koncert w Europie – a konkretnie w londyńskim Royal Albert Hall. Mimo że bardzo szybko się o tym dowiedziałem, nie udało mi się kupić biletu. Wyprzedały się w ekspresowym tempie, czemu trudno się zresztą dziwić. Oczywiście byłem załamany, ale nadzieja ożyła na nowo, gdyż niewiele później podano również informację, że tydzień po Anglii artysta odwiedzi również Wiedeń, dyrygując orkiestrą na kolejnych dwóch koncertach. Dla wielu z nas – fanów, recenzentów, miłośników gatunku – była to szansa, prawdopodobnie jedyna w życiu, na spełnienie długo dojrzewającego marzenia. Sam nie chcąc ryzykować, wykupiłem członkostwo w Wiener Musikverein („Wiedeńskie Towarzystwo Muzyczne”), mimo że na co dzień zdecydowanie nie mieszkam w Wiedniu. Niemniej owo prestiżowe członkostwo dawało możliwość wcześniejszego zakupu biletu z puli. Niestety na dwa dni przed londyńskim koncertem, pojawiła się przykra wiadomość o nagłej i nieoczekiwanej chorobie Johna Williamsa, przez którą musiał poprosić swojego przyjaciela, Dirka Brossé, o zastępstwo. Stan twórcy Gwiezdnych Wojen był na tyle poważny, że kompozytor wymagał hospitalizacji, z kolei koncerty w Wiedniu zostały całkowicie odwołane. Jako że miałem już wcześniej wykupione bilety lotnicze, mimo wszystko udałem się do stolicy Austrii. Pewnego wieczoru, spacerując samotnie po mieście, podszedłem pod Musikverein, aby ujrzeć ogłoszenie o odwołanym koncercie. Było ono zapisane licznymi, serdecznymi życzeniami powrotu do zdrowia, skierowanymi przez fanów do kompozytora. Również i ja się tam uwieczniłem, jakby pogodzony z tym, że nie będzie mi dane już zobaczyć Johna Williamsa podczas koncertu na żywo. Całe szczęście – jakże się wtedy wielce myliłem!
Wiener Musikverein Listopad 2018
Chociaż dochodziły do mnie informacje, jakoby John Williams nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i dalej bardzo chciałby wystąpić w Wiedniu, nie robiłem sobie jednak zbyt dużych nadziei. Nawet kiedy ogłoszono, że dwa odwołane wiedeńskie koncerty odbędą się na początku 2020 roku, to mimo radości dalej byłem pełen obaw. Czy koncert znowu nie zostanie odwołany? Czy zdrowie kompozytorowi dopisze? Czy, jako że odpada londyński koncert, w ogóle uda mi się zdobyć bilet na Wiedeń?
Mógłbym długo się tak zwierzać. Pisać o tym jak to padł serwer „Musikverein”, kiedy chciałem punktualnie kupić bilety. Czy też jak to w trakcie ich kupowania wiszący nad moim łóżkiem obraz z wielkim hukiem urwał się z haka,roztrzaskując się na drobne kawałki. Gdybym nie kupował biletów, pewnie spadłby na mnie. Ale to już poboczne szczegóły, gdyż udało się – koncert Johna Williamsa z Wiener Philharmoniker w Wiener Musikvereino statecznie się odbył i ja miałem zaszczyt na nim być! Co więcej, 16 stycznia przypadały moje urodziny, a więc koncert odbywający się dwa dni później był jednym z najwspanialszych prezentów, jakie mogłem otrzymać!
W dzień koncertu pogoda nie dopisywała. Deszcz ze śniegiem i mgła w żadnym stopniu nie zwiastowały, że Wiedeń, miasto najwybitniejszych kompozytorów, będzie świadkiem kolejnego muzycznego wydarzenia, które przejdzie do historii! Koncert oczywiście był wykupiony, co można było poczuć od razu po przekroczeniu progów Musikverein. Szybko udałem się na moje miejsce w pierwszym rzędzie, na prawym balkonie, tuż nad sceną. Wspaniałe miejsce, z centralnym widokiem na podium kompozytorskie. Co więcej, miałem stamtąd doskonały widok na całą „Złotą Salę”. Nie tylko doskonale widziałem Johna Williamsa i orkiestrę, ale też widownię i ich reakcje. Tam dominowała raczej młoda publiczność, a nawet znalazło się trochę dzieci – nieświadomych pewnie jeszcze wagi wydarzenia, w jakim mieli okazję brać udział…
Sala powoli się zapełnia…
Koncert podzielony był na dwie części, na które składało się po siedem utworów, które czasami przerywane były krótkimi anegdotkami Maestro. Właściwie już na początku stało się coś niezwykłego. Naturalnym jest, że po świetnych występach artyści nagradzani są owacjami na stojąco. Ale rzadkim jest, aby otrzymać je już na powitanie, co zdarzyło się jak tylko Williams wszedł na scenę w Musikverein. Praktycznie każdy zagrany utwór kończył się erupcją wiwatów i radości ze strony publiczności. Trudno się zresztą dziwić, biorąc pod uwagę, że na pewno każdy z nas ma do poszczególnych kawałków bardzo sentymentalny stosunek. Ale nawet takie emocje nie mogły przysłonić faktu, że Wiener Philharmoniker wyraźnie pokazali, dlaczego zaliczani są do najlepszych muzyków na świecie. Podczas tego koncertu, w tej świetnie nagłośnionej sali było to doskonale słychać – każdy pojedynczy utwór brzmiał tak pięknie i czysto, jakby dostał nowe życie. Nie chcę tutaj za bardzo wchodzić tutaj w detale i oceniać umiejętności dyrygenckie Johna Williamsa, czy też pojedynczych członków orkiestry. Nie tylko czuję, że nie posiadam odpowiedniej wiedzy, aby móc stawiać takie werdykty, ale przede wszystkim poleciałem na ten koncert, aby cieszyć się muzyką, a nie oceniać ją krytycznym uchem.
Warte zaznaczenia jest, że przez cały koncert John Williams dyrygował orkiestrę sam i to na stojąco! Nie jest to takie oczywiste, jeśli weźmiemy pod uwagę, że niedługo ukończy on 88 lat (!). Rok temu, kiedy byłem na koncercie Ennio Morricone w Berlinie, włoski wirtuoz również ze względu na podeszły wiek (90 lat!) dyrygował orkiestrą na siedząco. I szczerze spodziewałem się, że podobnie będzie w Wiedniu. Ostatnio nawet podczas ostatnich amerykańskich występów John Williams rzadko kiedy prowadził orkiestrę, a częściej czynili to za niego David Newman lub Gustavo Dudamel. W Wiedniu Amerykanin nie tylko dyrygował na stojąco sam dwa koncerty pod rząd, ale w ogóle nie dało się poznać po nim wieku. Dyrygował energicznie i tryskał pozytywną energią, która szybko udzieliła się całej publiczności.Wisienką na tym i tak już wspaniałym torcie była obecność wybitnej niemieckiej skrzypaczki, Anne-Sophie Mutter, która wykonała na swoim Stravidariusie kilka aranżacji przygotowanych przez Williamsa na potrzeby niedawno wydanego albumu Across the Stars.
Teraz właściwie mógłbym dokładnie opisywać wszystkie zagrane utwory, używając najwspanialszych i podniosłych określeń. Ale jak wspomniałem, każdy z nich jest niezwykły, na swój specyficzny sposób i każdy obecny na sali miał prawdopodobnie z nimi szczególna relację. Było to doskonale widoczne z mojego miejsca – uśmiech, radość i przede wszystkim wzruszeniegościło na twarzach wszystkich melomanów. Na przeciwległym do mojego balkonie, w miejscu stojącym widziałem chłopaka ubranego w marynarkę i koszulkę z logiem Jurassic Park, którego twarz zalana była łzami podczas całego koncertu… Ja sam nie kryłem wzruszenia, kiedy nie tylko czułem, że spełnia się moje marzenie, ale wraz z kolejnymi utworami wracały wspomnienia z dzieciństwa i czasów dojrzewania. Za sprawą tej muzyki pojawiły się piękne obrazy, miejsca pełne magii i fantazji, do których nie raz uciekałem i wciąż uciekam przed szarością codziennego życia.
Jakże znamiennie zatem zaczął się ten koncert od ucieczki do Nibylandii, za sprawąThe Flight to Neverland z filmu Hook. Idealny kawałek na początek tego wydarzenia, oddający wszystko to, co najlepsze w muzyce Johna Williamsa i za co wielu z nas tak go kocha. Po nim przeszliśmy do bardziej wymagającego, ale nie mniej genialnego fragmentu z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia. Następnie na scenę weszła Anne-Sophie Mutter, z którą Williams i wiedeńczycy zagrali Hedwige’sTheme z Harry’ego Pottera, główny temat liryczny z Sabriny, skoczne i energiczne DonnybrookFair z Far and Awayoraz szaleńcze Devil’s Dance z Czarownic z Eastwick. Słuchając Hedwige’sTheme, przypomniałem sobie jak w dzieciństwie z młodszą siostrą słuchaliśmy tej muzyki, czy to czytając kolejne książki J.K. Rowling, czy też budując nasz własny Hogwart z klocków LEGO. Potajemnie liczyłem, że może Maestro wyjawi, dlaczego główny temat Harry’ego Pottera nazwał na cześć jego sowy. Nie doczekałem się takich wyjaśnień, ale może to i dobrze – czasem lepiej nie wiedzieć jak powstaje magia…
Pierwsza część zakończyła się wspaniałą suitą z jednego z najlepszych i najcieplejszych filmów Stevena Spielberga,E.T.. Znowu wróciły wspomnienia, wzruszenia i magia tego filmu oraz muzyki. Nawet bez obrazu widziałem dokładnie słynną ucieczkę głównych bohaterów na „latających rowerach” i wzruszające pożegnanie z najsympatyczniejszym kosmitą, jakie kino widziało.
Po krótkiej piętnastominutowej przerwie, przyszła pora na drugą część, która od razu rozpoczęła się potężnie, z mezozoicznym wręcz rozmachem, od zagrania dwóch najsłynniejszych motywów z Parku Jurajskiego. Z ciekawości aż spojrzałem na wspomnianego chłopaka z naprzeciwka, ciekaw jego reakcji i była dokładnie taka, jakiej się spodziewałem. Wcale mu się nie dziwię, gdyż moja była podobna. A kiedy pojawił się słynny motyw, kiedy w filmie widzimy jak helikopter z naszymi bohaterami dociera do Isla Nublar, duch przygody rozlał się po całej sali!
Redaktorzy FilmMusic.pl w przerwie koncertu. Od lewej: Maciej Wawrzyniec Olech, Marek Łach i Wojciech Wieczorek
Choć już pierwsza część koncertu była wspaniała i być może trudno w to uwierzyć, to druga była jeszcze piękniejsza! Słychać było, że orkiestra była już dobrze rozgrzana, a i sam John Williams czerpał ogromną radość z dyrygowania i uśmiech nie schodził mu z twarzy. Po spotkaniu z dinozaurami usłyszeliśmy Dartmoor, 1912 z War Horse, Out to Sea / Shark Cage Fugue ze Szczęk (ciekawy wybór z tej jakże słynnej ścieżki), oraz romantyczny Marion’s Theme z Poszukiwaczy zaginionej Arki.
Jednak najlepsze miało dopiero nastąpić. Bez wątpienia John Williams jest wybitnym kompozytorem, o niezwykle bogatej filmografii, którą trudno i nawet niesprawiedliwie byłoby ograniczyć do jednego tytułu. Niemniej ciężko zaprzeczyć, że to Gwiezdne wojny uczyniły go nieśmiertelnym i sam, tak jak wspomniałem, to od nich zacząłem swoją przygodę z kinem. Maestro doskonale wiedział jak dawkować emocje. Zaczął od zagrania The RebellionisReborn z Ostatniego Jedi, aby potem przejść w temat Luke’a i Lei z Powrotu Jedi. A na wielki finał zagrał, nie ukrywajmy, jeden z najsłynniejszych motywów w muzyce filmowej, czyli główny motyw z pierwszych Gwiezdnych wojen George’a Lucasa, nazwanych później Nową nadzieją. Trudno mi słowami opisać, co to było za przeżycie dla mnie, wielkiego miłośnika Gwiezdnej Sagi, który widział te filmy niezliczone razy. Jedno jest pewne – Moc była z Johnem Williamsem, była z Wiener Philharmoniker i była również ze mną. Czułem się jak Luke Skywalker, gotowy stawić czoła całemu Imperium!
Cóż to był za finał! Sala wprost eksplodowała od owacji na stojąco i okrzyków radości. Publiczność, włącznie ze mną była przeszczęśliwa, ale wszyscy chcieliśmy więcej i znowu się nie zawiedliśmy. Oczywiście, że John Williams zagrał coś na bis… a dokładniej na bisy, gdyż było ich aż 5!
Na scenę dołączyła Anne-Sophie Mutter i usłyszeliśmy jako pierwszy bis temat z Cinderalla Liberty. Po nim pojawił się skoczny pojedynek The Duel z Tintina, a następnie Rememberances z Listy Schindlera. Znowu z wysokości mogłem obserwować jak połowa sali przeciera oczy ze wzruszenia. Jak tu zresztą nie płakać przy takiej muzyce? Za ten występ John Williams, Anne-Sophie Mutter i Wiener Philharmoniker nagrodzeni zostali bardzo długimi oklaskami na stojąco. Nikt jednak nie krzyczał, nie wiwatował. Publiczność stanęła na wysokości zadania i godnie zareagowała na tę muzykę do jednego z najważniejszych filmów, nie tylko w dorobku Stevena Spielberga, ale i światowej kinematografii.
Po Liście Schindlera „Złota Sala” była emocjonalnie wstrząśnięta oraz zachwycona. John Williams postanowił wtedy zmienić nastrój i zagrał kultowy Raiders March z Poszukiwaczy zaginionej Arki. Utwór ten dane mi było słyszeć już na paru koncertach, ale jeszcze nigdy nie brzmiał on tak wspaniale jak tego wieczoru, gdzie wprost czuło się ducha nowej przygody! Nie wspominając, że kiedy byłem bardzo mały marzyło mi się zostać archeologiem i poszukiwaczem skarbów, a Indiana Jones był moich bohaterem. Tym samym znowu wróciły wspaniałe wspomnienia, słuchając tego wykonania, które powinno znaleźć się w jakimś muzycznym muzeum jako jego najdroższy i najcenniejszy eksponat!
Można by uznać, że był to idealny utwór, aby zakończyć ten wspaniały koncert. Tak też przypuszczałem, kiedy przy zagłuszających owacjach John Williams opuszczał scenę. Jednak szybko na nią wrócił, dając wiedeńskiej publice do zrozumienia, że ma dla nich jeszcze coś specjalnego. I wystarczyło, że zagrał pierwsze sekundy słynnego Marszu Imperialnego, aby sala eksplodowała krzykiem, o jakim największe gwiazdy rocka mogłyby tylko pomarzyć! Słowa w pełni nie oddadzą, co jako fan muzyki filmowej, miłośnik Johna Williamsa oraz fanboy Gwiezdnych wojen, czułem w tamtym momencie. Analogicznie do marszu z Indiany Jonesa, słyszałem już wiele wykonań tego utworu, także na żywo, ale żadne nie było tak monumentalne, tak podniosłe, tak soczyste, tak mięsiste i tak perfekcyjne jak to!
Lepiej nie można było koncertu zakończyć. Gdyby na sali byli Imperator Palpatine i Darth Vader, musieliby oddać niski pokłon przed Johnem Williamsem. Pod koniec sam kompozytor nie krył wzruszenia i widać było, że był szczęśliwy widząc reakcję zgromadzonych w „Wiener Musikverein”. Naturalnie kazał też skierować brawa w stronę orkiestry i słusznie, gdyż muzycy z Wiener Philharmoniker stanęli na wysokości zadania, w przeciwieństwie do Szturmowców trafiając celnie w nuty oraz potwierdzając dobitnie swoją renomę.
Po zakończeniu długo jeszcze stałem na balkonie, starając się uporządkować sprawy w swojej głowie i sercu. Do dzisiaj, co też pewnie widać w tekście, trudno mi pozbierać myśli. To nie był zwykły koncert, abym mógł po prostu profesjonalnie, merytorycznie i chłodno go ocenić. Oczywiście jako wielki miłośnik muzyki do Wyznań Gejszy mógłbym narzekać, że jej zabrakło. Albo tematu Supermana, a może Across the Stars, skoro była Anne-Sophie Mutter…To wszystko byłoby jednak niepotrzebnym marudzeniem na wysokim… na najwyższym poziomie. To tak jakbym dostał w prezencie najdroższego i najlepiej wyposażonego Mercedesa Benza i narzekał, że jest w kolorze czarnym, a ja wolałbym srebrnego.
Kiedy opuściłem Wiener Musikverein, na zewnątrz dalej było zimno i nawet spadło trochę śniegu. Jednak mimo temperatury bliskiej zeru, wewnątrz czułem ciepło oraz radość. Niektórzy jeszcze próbowali daremnie dostać jakieś autografy lub pamiątkowe zdjęcia z Johnem Williamsem, ale mnie to już nie interesowało. Nie bawiłem się też moim telefonem i nie starałem się robić jak najwięcej słabej jakości fotografii oraz nagrań wideo w trakcie koncertu. Mimo oficjalnego zakazu, wielu moich sąsiadów niestety się od tego nie powstrzymało. Nie taki jednak był mój cel tej wizyty. Z tego powodu relacja ta nie może się pochwalić rozwiniętą stroną wizualną. Zupełnie wystarczy mi jedno słabej jakości pamiątkowe zdjęcie, zrobione zresztą nie w trakcie samego koncertu, a podczas opowiadanej anegdotki. Zamiast zajmować się telefonem, mogłem się w pełni skupić na muzyce i delektować jej każdą sekundą.
Mógłbym się jeszcze długo tutaj rozpisywać nad tym koncertem i używać przy tym najróżniejszych określeń. Dlatego nie przedłużając – a piszę to jak najbardziej poważnie i z pełną świadomością – sądzę, że był to NAJLEPSZY i NAJWSPANIALSZY koncert, na jakim dane było mi kiedykolwiek być. Jednym z marzeń Johna Williamsa było zagrać w „Wiener Musikverein” z Wiener Philharmoniker, a jednym z moich marzeń było być na jego koncercie. A więc tego dnia ziściły się co najmniej dwa marzenia. Czuję jednak, że podczas tych dwóch dni ziściło się ich znacznie więcej…
Na zakończenie – dziękuję Maestro Williams za ten wspaniały koncert oraz niezwykły prezent urodzinowy. I za te wszystkie lata spędzone z Twoją muzyką, która uczyniła me życie piękniejszym i bogatszym! Niech Moc będzie z Tobą, zawsze!