Na przełomie 2017 i 2018 roku ogłoszono wiadomość, po której zawrzało wśród europejskich fanów muzyki filmowej. John Williams, jeden z najpopularniejszych i ostatnich żyjących kompozytorów swojego pokolenia, po raz pierwszy od ponad dwóch dekad miał poprowadzić koncert w Europie – a konkretnie w Londyńskim Royal Albert Hall. Niewiele później podano również informację, że tydzień po Anglii, artysta odwiedzi Wiedeń, dyrygując orkiestrą na kolejnych dwóch koncertach. Dla wielu z nas – fanów, recenzentów, miłośników gatunku – była to szansa, prawdopodobnie jedyna w życiu, na spełnienie wieloletniego marzenia. Bilety (5000 miejsc w Londynie i łącznie 4000 w Wiedniu) wyprzedawały się w ciągu kilku minut od momentu udostępnienia ich w sprzedaży. Na dwa dni przed koncertem, po wielu miesiącach planowania i licznych wydatkach, gdy byliśmy już gotowi do wyjazdu do Londynu w naszym forumowo-redakcyjnym gronie, spadła na nas wiadomość o nagłej i nieoczekiwanej chorobie Johna Williamsa, przez którą musiał prosić swojego przyjaciela, Dirka Brosse, o poprowadzenie koncertu za niego. Stan twórcy Gwiezdnych Wojen był na tyle poważny, że kompozytor wymagał hospitalizacji.
Nietrudno sobie wyobrazić nasze reakcje – mieszaninę smutku, żalu, złości i strachu o zdrowie maestro. Szansa na spełnienie marzenia dla wielu z nas prysła niczym bańka mydlana. Dla wielu fanów obecność kompozytora była jedynym powodem, dla którego wykupowali najlepsze (i najdroższe) miejsca i planowali urlopy, by móc przyjechać z rozmaitych zakątków całej Europy. W dodatku biorąc pod uwagę wiek mistrza, niepokój o jego zdrowie był uzasadniony. Było jednak za późno, by odwołać wyjazd, tak więc z mocno mieszanymi uczuciami i o wiele mniejszym entuzjazmem, przybyliśmy do Londynu.
Większość redakcji i forumowiczów przyjechała na tyle wcześniej przed koncertem, żeby mieć czas na aklimatyzację. Prawie wszyscy zatrzymaliśmy się też w jednym hostelu, co ułatwiało poruszanie się, organizacje, a także komunikację – zawsze było z kim podyskutować, pokłócić się, obrazić i poszukać wsparcia wśród innej części muzyczno-filmowej rodziny.
W piątkowy wieczór nadszedł w końcu czas, by udać się do Royal Albert Hall na coś, co miało być Wieczorem z Johnem Williamsem, ale niestety, stało się „jedynie” Celebracją jego muzyki. Mimo naszych początkowo mieszanych i niezbyt entuzjastycznych nastrojów, w miarę zbliżania się do RAH, zaczęła w nas odżywać ekscytacja. Najbardziej udzieliło się to naszemu redakcyjnemu eryducie, Markowi Łachowi, który mimo początkowego twierdzenia, że „czuje się jakby szedł na jakiś zwykły koncert”, wraz z bliskością hali coraz bardziej się rozpromieniał i podśpiewywał nawet kolejne przeboje powściągliwie owłosionego kompozytora.
Po dojściu do obiektu i zajęciu miejsc, dyrektor artystyczna RAH, Lucy Noble, poinformowała publiczność, że niestety, John poczuł się źle na początku koncertowego tygodnia i trafił do szpitala, jednak chciał, by mimo jego niedyspozycji koncert się odbył, oraz że wyraził nadzieję, że orkiestra przebije samą siebie. Po tym krótkim wstępie, dyrektor zapowiedziała Garetha Davisa – przewodniczącego i głównego flecistę LSO, który był pierwszym z wielu członków orkiestry, którzy tego wieczora opowiadali o historii swojej współpracy z Williamsem oraz pierwszym kontakcie i zachwytem nad jego muzyką, całkiem skutecznie zastępując konferansjerskę Williamsa i opowiadane przez niego jakby mimochodem dowcipy. Dodał również, że kompozytor słucha koncertu ze swojej szpitalnej sali, co zaowocowało wrzawą i wiwatem publiczności, oraz odczytał krótką kartkę od niego, z przeprosinami skierowanymi do orkiestry. Kiedy wreszcie Dirk Brosse zajął swoje miejsce za pulpitem dyrygenta, po kilku sekundach ciszy, sala rozbrzmiała wybuchem akordu B-dur, otwierającym słynny marsz z Gwiezdnych Wojen. Wielu z obecnych członków LSO brało udziału w nagrywaniu soundtracków do prequeli sagi Lucasa, dlatego nie trzeba chyba mówić, jak bardzo mają tę muzykę we krwi. To samo można też opowiedzieć o dyrygującym Brosse, ponieważ został osobiście wybrany przez Williamsa na dyrygowanie rozpoczętą dziesięć lat temu serią koncertów prezentujących muzykę z sagi, o czym zresztą opowiadał w przerwach między kolejnymi utworami.
Przygodowo-awanturnicza fanfara z Gwiezdnych Wojen została skontrastowana innym spojrzeniem na gatunek science-fiction z tego samego roku. Patetyczny nastrój ustąpił tajemniczym i dysonującym dźwiękom suity z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia. Odmienność dwóch ścieżek napisanych w tym samym roku, i zagranych tutaj jedna po drugiej, dała popis wszechstronności kompozytora, zresztą, pod tym względem wystarczającym dowodem byłaby już sama suita z Bliskich Spotkań, które kondensuje stopniowe, powolne przechodzenie od atonalnej grozy do operowego zachwytu i kantylenowej melodyki do zaledwie jednego, kilkuminutowego utworu.
Również i w tym przypadku, wykonanie było bliskie perfekcji – i jedyną różnicą, jaką dało się odczuć, to delikatne spowolnienie niektórych fragmentów (nie jest to jednak w żadnym wypadku krytyka). Spostrzeżenie to można zastosować do wszystkich innych utworów granych tego wieczora, bowiem do innych aspektów interpretacyjnych czy wykonawczych – dynamiki, czystości, balansu między sekcjami, czy samej energii czy entuzjazmu gry muzyków – nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Intonacja blach była krystalicznie czysta, nie było też żadnych „rozjazdów” między muzykami – każdy z nich trzymał się rytmu tak, jakby połknął metronom. Również realizacja dźwięku była perfekcyjna i zdecydowanie najlepsza, jaką miałem okazję słyszeć – ani jedna sekcja nie ginęła, ani nie dominowała w stosunku do innych. Ani jeden dźwięk nie wydawał się zanadto wybijać lub gubić w całości. Te techniczne aspekty koncertu najlepiej podsumował Marek Łach, mówiąc „lepszego wykonania muzyki Williamsa w życiu już nie usłyszymy”. W sieci znaleźć można zapis streamu dla ClassicFm, jednak ani jakość samego dźwięku, ani miks na nagraniu radiowym nie oddaje w najmniejszym stopniu tego, co można było usłyszeć tamtego wieczora w RAH.
Kolejnym punktem programu były trzy utwory z Harry’ego Pottera, które wprowadziły tchnący wpływami XIX-wiecznych kompozytorów rosyjskich pierwiastek magii. Aby nie popadać w zbytnią cukierkowość, XIX-wieczny kontekst został rozszerzony przez mroczny romantyzm End Credits z Draculi, które wprowadziło zarazem nieco XX-wiecznej, dysonującej harmonii. Pierwsza część koncertu została zwieńczona fantastycznym wykonaniem Adventures of Earth z E.T., przy którym chyba nawet paralitycy poczuliby ciary.
Po dwudziestu minutach, które publiczność otrzymała, by dojść do siebie/wytrzeć łzy i wydmuchać nos, drugą część rozpoczęto z przytupem – energicznym marszem z Supermana, którego już pierwsze nuty publiczność powitała entuzjastycznymi okrzykami i oklaskami. Kolejnym punktem programu był powrót do XIX-wiecznej symfoniki francuskich impresjonistów i rosyjskich romantyków, czyli A Child’s Tale z The BFG. O ile sam score raczej nie należy do największych hitów twórcy Gwiezdnych Wojen, o tyle przygotowana na koncert suita była skonstruowana w przemyślany narracyjnie sposób, który stanowił nie tylko popis orkiestracji i technicznych umiejętności kompozytora, ale również tworzył zamkniętą narracyjnie całość, wyciągając ze ścieżki to, co najlepsze. Kolejny utwór w programie, mimo, że nie pochodził ze stricte dziecięcego filmu, to bez wątpienia zdefiniował niejedno dzieciństwo – suita z Parku Jurajskiego obudziła w wielu słuchaczach wewnętrznego ośmiolatka, łącząc dziecięcą właśnie nostalgię z zachwytem i oczekiwaniem przygody, a wszystko to oprawione w wirtuozerskie wręcz orkiestracje, co wywołało jedną z najgłośniejszych tego wieczora owacji. Następny utwór został zapowiedziany przez grającą na na rożku angielskim Christine Pendrill – piękny i melancholijny temat z Listy Schindlera, oryginalnie napisany na solowe skrzypce Itzhaka Perlmana, ale tego wieczora wykonany z równą gracją przez Carmine’a Lauri. Tym razem owacja była jeszcze głośniejsza niż podczas Parku, co jest dość zaskakująco jak na tak wyciszony i melancholijny utwór.
Ostatnia (nie licząc bisów) część koncertu należała bezapelacyjnie do Gwiezdnych Wojen – rozpoczynając od świetnego wykonania Marsza Imperialnego, przez nowo przygotowaną aranżację tematu miłosnego Hana i Lei, na Throne Room and Finale kończąc. Największym zaskoczeniem okazał się ten środkowy utwór, który niemalże skradł cały show. O ile początkowo zdawało mi się, tak jak już wspominałem wyżej, że trudno o lepsze świadectwo geniuszu i wszechstronności kompozytora, niż otwarcie koncertu, czyli skontrastowanie korngoldowskiej, buńczucznej i przygodowej symfoniki, jaką reprezentuje oparta na wagnerowskim temacie suita z Gwiezdnych Wojen z pełną awagardowej, atonalnej tajemniczności, stopniowo przechodzącą w operową kantylenę suitą z Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia, o tyle Han Solo and the Princess robi coś podobnego na przestrzeni zaledwie siedmiu minut. Kolejne przetworzenia tematu, brzmiące jak żywcem wyjęte z XIX-wiecznej, europejskiej romantycznej symfonii, spotykające w końcu americanę, a wszystko to na gruncie melodii napisanej do gwiezdnej sagi, stanowią nie tylko najlepsze podsumowanie wpływów kompozytora obecnych w muzyce do serii stworzonej przez Lucasa, ale do całej jego twórczości i języka symfonicznego w ogóle. Czysty majstersztyk, który zarówno wykorzystał najlepsze fragmenty znane z filmów, ale również przedstawił temat w zupełnie nowym, znacznie bardziej melancholijnym świetle, korelującym z losami postaci znanymi z Trylogii Sequeli. Mistrzowskie wykonanie Throne Room było godnym zwieńczeniem tej części koncertu, jednak wciąż głodni muzycznych wrażeń słuchacze nie pozwolili odejść orkiestrze bez kilku bisów, co zresztą samym wykonawcom zdawało się dawać tyle samo przyjemności, co odbiorcom.
Pierwszym z nich była suita ze Szczęk, której pierwszy ton wywołał oklaski, a kolejne dwa ogólną wesołość i nawet śmiech publiczności. Kolejnym bisem było piękne i pełne gracji wykonanie Yoda’s Theme, jednak mimo chwilowego wyciszenia koncert postanowiono zakończyć z hukiem – energicznym Raiders March z pierwszego filmu o przygodach Indiany Jonesa. Niestety, jak wszystko co dobre, również i ten koncert musiał dobiec końca, tak więc po długiej owacji na stojąco (i to bynajmniej nie pierwszej tego wieczoru), przyszedł czas by tłocząc się przy wyjściach zmierzać do hostelu, by przez kolejne parę godzin, prawie że do świtu, dyskutować o samym koncercie jak i innych ścieżkach Johna Williamsa. I choć wciąż czuliśmy lekki żal, że to nie maestro dyrygował osobiście, to jednak koncert ten, w połączeniu z późniejszą informacją o powrocie Big Johna do zdrowia, był swego rodzaju katartycznym przeżyciem – na pewno żaden z nas nie może uznać tego wyjazdu za zmarnowany czas.
Mimo, że bez wątpienia najwięcej uwagi dostały tu Gwiezdne Wojny, które kompozytor zwłaszcza w ostatnich latach traktuje z wyjątkową troską, to trudno narzekać na pominięcie jakiejś odnogi twórczości Williamsa. Jedynie jego twórczość z nurtu bardziej „patriotyczno-amerykańskiego” została mocno ograniczona, zapewne by lepiej trafić w europejskie gusta, jednak płynie ona na tyle mocno w stylu Williamsa, że i tak przewinęła się , choćby fragmentarycznie, w wybranych kawałkach. O ile brak niektórych ścieżek, jak choćby Hooka, czy też pojedynczych utworów z tych soundtracków, które zagrano, mógł odrobinę rozczarować co poszczególnych fanów, to jednak koncert można chyba uznać przekrojowo traktujący twórczość kompozytora. Dla niejednego z nas, była to też sentymentalna podróż poprzez kolejne lata i etapy zapoznawania się z twórczością maestro. Czegóż tego wieczoru nie uświadczyliśmy? Była korngoldowska przygoda i wagnerowskie tematy, był europejski romantyzm i szczypta americany, było też odribina francuskiego impresjonizmu i awagardowych atonalizmów, pojawiły się tematy z filmów Spielberga i Lucasa, przemknęły też mniej znane prace jak Dracula, były też magiczne melodie z filmów o Harrym Potterze. Nie zabrakło marszów i fanfar, szalonych rajdów poszczególnych sekcji i łkania skrzypiec, dziecięcej nostalgii i zachwytu, chwytlich tematów i błyskotliwych orkiestracji, mistrzowskich form i czystych emocji. Innymi słowy, uświadczyliśmy wszystkiego tego, co przychodzi na myśl, gdy słyszymy imię Johna Williamsa. Jedyne, czego możemy chcieć więcej, to podobnego koncertu pod batutą samego mistrza, czego zarówno sobie, jak i czytelnikom gorąco życzę.
Źródło wykorzystanych fotografii: www.royalalberthall.com