Mija już miesiąc od zakończenia siódmej edycji Festiwalu Muzyki Filmowej. Tradycyjnie zabieramy się więc za podsumowanie tej imprezy, która jak każda poprzednia przyniosła nam wiele pozytywnych emocji. Nie obyło się również bez mniejszych lub większych wpadek. Ale o tym w specjalnej relacji przygotowanej przez czterech obecnych na tych eventach redaktorów…
Tegoroczny 7. Festiwal Muzyki Filmowej zaoferował publiczności, aż dwa koncerty symultaniczne. I tak po za słynnym Gladiatorem na otwarcie otrzymaliśmy skandynawską superprodukcję Kon-Tiki z muzyką Johana Söderqvista. Nominowany do Oscara obraz opowiada o słynnej oceanicznej wyprawie norweskiego podróżnika oraz odkrywcy Thora Heyerdahla i jego pięciu kompanów. Wyprawa, podróżnicy na drewnianej tratwie, krwiożercze rekiny – wszystko to zapowiada wielką przygodę. I oczywiście Kon-Tiki jest na swój sposób kinem przygodowym, tylko może nie do końca w powszechnie znanym blockbusterowym znaczeniu. Podobnie ma się rzecz z muzyką Johana Söderqvista, która nie bombarduje widza i słuchacza masą doznań jak to często w hollywoodzkich produkcjach bywa. I nie jest to zarzut w stronę szwedzkiego kompozytora, który posiada swój własny styl i wedle niego zilustrował tę morską przygodę. Bardziej jednak pojawia się pytanie, czy to muzyka odpowiednia na tego typu koncerty? Score Söderqvist nie rozsadza obrazu, delikatnie akcentując wydarzenia na ekranie. Aby oddać też dłużyzny towarzyszące takiej wyprawy, często w filmie dominuje cisza. Wszystkie te zabiegi mają swój ilustracyjny sens, ale znowu pojawia się pytanie czy tego oczekujemy od koncertu symultanicznego? Może lepiej byłoby zrobić koncert z samą muzyką z Kon-Tiki, czegoś w rodzaju wielkiej suity? Gdyż choć film dobry, a muzyka sama w sobie ładna, to jednak trochę dziwnie wygląda taka sytuacja, jak podczas tego typu wydarzenia: przez większość czas dyrygent stoi w bezruchu, a orkiestra milczy.
Autor: Maciej Wawrzyniec Olech
PIĄTEK 26 WRZEŚNIA:
Piątkowy wieczór mieliśmy okazję spędzić – po raz pierwszy w dziejach Festiwalu – w nowo wybudowanej hali widowiskowej Kraków Arena. Interesujący, bardzo funkcjonalny budynek jest bez wątpienia obiektem, którego miasto pretendujące do miana stolicy kultury od dawna potrzebowało. Dla uczestników Festiwalu korzyścią jest przede wszystkim wygodny dojazd oraz lokalizacja Areny – wizyta na koncercie wreszcie nie wiąże się z przydługą wyprawą do nowohuckiej Hali Ocynowni. Z drugiej strony nowoczesny obiekt pod względem atmosfery jest raczej neutralny, nie ma tego unikalnego rysu, którym cechują się widowiska organizowane w głębi krakowskiego kombinatu. Pewne wątpliwości może też wywoływać akustyka Areny; wydaje się, że nie sprzyja ona utworom orkiestrowym, co uwidacznia się nie tylko w przypadku repertuaru czysto symfonicznego (majowy koncert muzyki z filmów studia Pixar), ale również w bardziej eklektycznych przedsięwzięciach, takich jak piątkowy przegląd piosenek z filmów o Jamesie Bondzie. Arena ma bowiem tendencję do przekłamywania barwy orkiestry, co skutkuje licznymi odstępstwami od stylistyki pierwowzoru.
Wielu z nas szło na 007. The Best of James Bond z licznymi wątpliwościami – covery mieli wykonywać polscy wokaliści, co w przypadku specyficznego, trudnego do imitacji brzmienia i klimatu bondowskich piosenek mogło prowadzić do spektakularnej wtopy. Ogólne wrażenie po koncercie było jednak pozytywne, bo choć występy miewały chwile słabości, to zasadniczo nie przyniosły wykonawcom i organizatorom wstydu. Można powiedzieć więcej, zdarzyło się kilka momentów, kiedy sceniczne interpretacje piosenek dorównywały i wchodziły w ciekawy dialog z oryginałami.
Do takich z pewnością należało Licence to Kill, w którym brylowała Aga Zaryan; brawurowo również sprawdziła się hiszpańska artystka Esther Ovejero, godnie zastępująca legendarną Shirley Bassey w genialnych piosenkach Johna Barry’ego do Goldfingera i Diamonds are Forever. Jednym z najmilszych zaskoczeń koncertu było efektowne wykonanie Skyfall, piosenki na pozór nieskomplikowanej, ale bardzo trudnej do podrobienia, wymagającej dużego wyczucia i specyficznej barwy głosu – tutaj brawa należą się Monice Borzym, która nie pogubiła się w tych wszystkich niuansach, a jej występ cechował się zarówno szacunkiem dla oryginału, jak i niezaprzeczalną pewnością siebie. Wielkie słowa uznania należą się również Natalii Nykiel – kolejnemu objawieniu tego koncertu – i jej świetnemu wokalowi w Tomorrow Never Dies, dodającemu piosence klasy i pociągającej elegancji.
Na tle wymienionych wyżej artystek słabiej zaprezentowali się ci wykonawcy, których nazwiska miały przyciągnąć publikę na koncert. Justyna Steczkowska i Zbigniew Wodecki zaśpiewali swoje kawałki (odpowiednio Goldeneye oraz From Russia With Love) rzetelnie, ale bez większego błysku; dekoracyjny wokal Steczkowskiej wprowadzał trochę zamieszania do kawałka Tiny Turner, z kolei Wodecki zmierzył się z utworem, który spośród bondowskich piosenek prezentuje się bodaj najbardziej staroświecko i w porównaniu z resztą repertuaru należy raczej do kategorii pociesznych „oldies”. Nie był też szczególnie przekonujący Damian Ukeje – wydawało się, że artysta nie czuje zbyt dobrze bondowskiego klimatu, w związku z czym jego występ (choć z formalnego punktu widzenia poprawny i profesjonalny) wprowadzał pewien dysonans do koncertowej setlisty.
Parę słów wypada jeszcze wspomnieć na temat orkiestry oraz utworów instrumentalnych. Generalnie rzecz biorąc aranżacje w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Krakowskiej pod batutą Diego Navarro były bardzo nierówne – Goldfinger zupełnie zatracił pazur, Moonraker prezentował się dość blado w stosunku do oryginalnego materiału, a słynny temat główny serii raz wypadł kiepsko (uwertura koncertu), a raz przyjemnie i ekscytująco (finałowa repryza). Mogła się natomiast podobać aranżacja wspaniałego tematu tytułowego z On Her Majesty Secret Service, w której wykonawcom udało się w interesujący sposób zastąpić brzmienie syntezatora z pierwowzoru.
Podsumowując, bondowski koncert miał swoje problemy, ale generalnie pozostawił po sobie pozytywne wrażenia. Pozostaje mieć nadzieję, że muzyka Johna Barry’ego trafi jeszcze do repertuaru przy okazji przyszłych edycji Festiwalu.
Autor: Marek Łach
W trzecim dniu festiwalu koncerty po raz drugi przeniosły się do Kraków Arena, która kontynuowała cykl projekcji kinowych hitów z muzyką wykonywaną symultanicznie na żywo od czasu pierwszej edycji FMF-u. W tym roku padło na Gladiatora Ridleya Scotta, który mimo 14 lat od premiery, nadal cieszy się wielką popularnością, o czym świadczyły wypełnione niemal po brzegi trybuny i płyta Areny. Pokaz uświetnił Hans Zimmer, który w krótkim przemówieniu otwierającym nazwał muzyków Sinfonietta Cracovia prawdziwymi gladiatorami i zaprosił widzów na seans słowami „Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić”, nawiązując oczywiście do słynnego powiedzenia z filmu I hope You’ll be entertained!. Na scenie zabrakło słynnej Lisy Gerrard, która z powodów zdrowotnych musiała odwołać swój przyjazd do Krakowa na krótko przed rozpoczęciem siódmego FMF. W tym miejscu powinna znaleźć się partykuła niestety, ale zastępstwo w postaci znanej krakowskiej publiczności mezzosopranistki Kaitlyn Lusk było ze wszech miar udane. Interpretacja oryginalnych i tak ważnych dla odbioru emocjonalnego muzyki partii wokalnych z pewnością nie była dla Amerykanki łatwym wyzwaniem, lecz sprostała temu znakomicie zachowując ducha oryginału. W zamian otrzymała w trakcie wykonywania finałowego Now We Are Free zasłużoną burzę oklasków.
Istotna sprawa związana z wykonywaniem na żywo takiej ścieżki dźwiękowej jak Gladiator ma oczywiście związek z dużą rolą elektroniki w pracy Zimmera. Elektroniki, która w wersji koncertowej musiała być zastąpiona przez elementy akustyczne i instrumentalne. Znając i słuchając tyle razy przez lata to jedno z flagowych dokonań niemieckiego kompozytora, trudno nie nabawić się pewnych przyzwyczajeń, które wynikają przede wszystkim ze specyficznego studyjnego miksu ścieżki, którą można wysłuchać na krążku CD. Spostrzeżenia w typie „brakuje mi trochę tej elektroniki…” nachodziły pewnie każdego z nas podczas odsłuchu score’u na żywo. Alternatywne wersje orkiestrowe okazały się jednak intrygującym doznaniem muzycznym, co czyni to wykonanie jednym z najciekawszych pokazów symultanicznych, które odbyły się w Krakowie od początku istnienia imprezy. Potężne, żywe brzmienie orkiestry przede wszystkim pomagało fragmentom partytury o dużym ładunku dramatycznym (Particide, Am I Not Merciful?) i nieźle spisywało się w scenach batalistycznych (słynne The Battle, Barbarian Horde), uwypuklając pewne elementy muzyki, które ginęły w miksie albumowym (rola instrumentów dętych, perkusji). Elegancko wersja koncertowa spisywała się również w fragmentach underscore’u i trzymała tempo oryginału w suspense’owych sekwencjach z drugiej połowy filmu. Bardzo dobrze odwzorowane zostały także elementy etniczne ścieżki, które przeważały w pierwszej części obrazu. Nieco inaczej niż w oryginale brzmiał chór Pro Musica Mundi, który wychodził przed orkiestrę, był bardziej akustyczny niż na albumie. Dość dziwnie (ale to chyba znowu kwestia przyzwyczajenia) brzmiały wokalizy męskie – basowe, nieco oddalone, chłodne w wyrazie. Orkiestrowe interpretacje sekwencji ściśle elektronicznych również w większości spełniły swoje zadanie, tak jak min. syntetyczne i nieco toporne w wyrazie Homecoming, które Zimmer skomponował ponoć w pośpiechu i do dziś nie jest z niego zadowolony. Z uwagi na swój dynamiczny charakter zyskało nowe życie. Czasami podczas koncertu miało się wrażenie, iż muzyka w takiej wersji nadaje filmowi Scotta nieco szlachetniejszego wyrazu, bardziej pokrewnemu klasycznemu kinu sandałowemu i rycerskiemu (jak np. Ben-Hur czy Conan barbarzyńca)
.
Gladiator Live in Concert był nad wyraz udanym przedsięwzięciem, głównie z uwagi na to, iż jedną z najsłynniejszych ścieżek dźwiękowych ostatnich dwóch dekad można było usłyszeć w alternatywnej wersji, która z pewnością ją ubogaciła. Jakby nie patrzeć, jest to nadal świetna muzyka filmowa, której siła wynika przede wszystkim z kreatywności będącego w tamtym czasie chyba u szczytu swoich możliwości Hansa Zimmera (z pomocą Gerrard i Klausa Badelta). Właściwie nie stwierdzono kiksów wynikających z niedopasowania się muzyki z ekranową akcją, co jest na pewno zasługą doświadczonego w symultanicznych koncertach dyrygenta Ludwiga Wicki’ego. Głównym problemem pokazu było chyba samo nagłośnienie – głównie na płycie hali można było odczuć pewien pogłos, a realizacja dźwięku zawodziła szczególnie w momentach, kiedy muzyka „przykrywała” dialogi, których nie było dobrze słychać. Tak czy owak, bawiliśmy się dobrze panie Zimmer! 😉
Autor: Tomek Rokita
NIEDZIELA 28 WRZEŚNIA:
Wisienką na torcie tegorocznego Festiwalu była Gala z okazji setnej rocznicy powołania Amerykańskiego Stowarzyszenia Kompozytorów, Autorów i Wydawców – ASCAP (American Society of Composers, Authors and Publishers). 2,5 godzinny koncert odbył się w znanej dla stałych bywalców festiwalu scenerii – w hali ocynowni kompleksu Arcelor Mittal Poland. Mimo surowego, industrialnego wręcz wyglądu pomieszczenia, organizatorzy postarali się o świetną oprawę wizualną i dobre nagłośnienie, które wielokrotnie imponowało genialnymi pomiarami oraz głośnością. Nie po raz pierwszy zresztą. Wieloletnie doświadczenie w organizowaniu tam różnego rodzaju festiwalowych koncertów przyniosło swoje wymierne efekty.
Szkoda tylko, że sama Gala nie wpisała się grubą czcionką w karty historii Festiwalu. Pierwsze, co mogło irytować przypadkowego odbiorcę, to niezbyt profesjonalna postawa prowadzącej to wydarzenie, Katarzyny Janowskiej. Ustawicznie zaglądanie w kartki, przekręcanie nazwisk gości, nieznajomość programu i żenujące wstawki bardzo uprzykrzały odbiór, co jak co, ciekawych treści. Dziwnym wydawała się również nieuporządkowana sprawa tłumaczeń. Wystąpienia Michaela Todda i Simona Greenewaya nie były przekładane na język polski, z kolei słowa pani Katarzyny dla zagranicznych gości nie znających języka polskiego pozostawały równie enigmatyczne. A może to i lepiej?
Pomijając wszelkie komiwojażerskie niedociągnięcia trzeba docenić właściwą część tejże Gali, a nade wszystko pracę młodej, debiutującej na festiwalu Orkiestry Akademii Beethovenowskiej, prowadzonej przez festiwalowego weterana, Diego Navarro. Szczególne słowa uznania należą się za świetnie wykonane suity z muzyką Elliota Goldenthala oraz Hansa Zimmera stanowiące konkluzję tegoż wydarzenia. Od strony programowej można było wiele rzeczy bardziej dopracować. Przykładem może być pierwsza część koncertu, która stała pod znakiem stonowanej, troszkę trudnej muzyki kierowanej dla koneserów. Niektóre fragmenty wydłużano w nieskończoność (jak na przykład suitę z Anny Kareniny), inne prześlizgiwały się wręcz niepostrzeżenie, jak chociażby prezentacje muzyki z Harry’ego Pottera i Thora. Dla tych, którzy mieli okazję uczestniczyć w zeszłorocznej gali z okazji 35-lecia Varese Sarabande, część prezentowanych w hali ocynowni utworów nie stanowiła żadnego novum – także pod względem akcentów solowych (gościem była między innymi Sara Andon wykonującą na flecie te same co w Poznaniu partie).
Wszelkie niedociągnięcia większości programu zbladły w obliczu fenomenalnej wręcz końcówki, gdzie zaprezentowano Grand Gothic Suite – autorski projekt Elliota Goldenthala przedstawiający w oryginalny sposób suitę tematyczną do filmów Batman Forever oraz Batman i Robin. Co ciekawe dało się docenić również oprawę świetlną tak genialnie wkomponowaną w quasi-chaotyczny wydźwięk partytury. Wisienką na festiwalowym torcie miała być suita z Incepcji z występem na żywo głównej gwiazdy eventu – Hansa Zimmera. I faktycznie, pod względem nagłośnienia i zgrania elektroniki z materią orkiestrową poczyniono tu istne mistrzostwo świata (zwłaszcza w zakresie przestrzennego miksu). Niemniej jednak „pluskający” na fortepianie Hans Zimmer wydawał się karykaturą samego siebie. W zestawieniu z występującym wcześniej Leszkiem Możdżerem jawił się jako amator nie do końca wiedzący do czego służy klawiatura przy której zasiada. Pocieszającym może być fakt, że większość odbiorców rozdeptana przez agresywne nagłośnienie prawdopodobnie nie zwróciła na to większej uwagi.
Dekoracją Gali było wręczenie nagród i wyróżnień za konkurs kompozytorski – Young Talent Award. Laureatem najlepszego utworu do trailera BioShock został Jan Sanejko, natomiast wyróżnienie otrzymał zaprzyjaźniony z naszym portalem Maciek Dobrowolski. W czasie gali ogłoszono również, że wiosną 2015 roku wręczona zostanie I Nagroda im. Wojciecha Kilara, przyznawana pod patronatem prezydentów Krakowa i Katowic we współpracy z Wytwórnią Filmową Alvernia Studios. Statuetką za całokształt twórczości nagradzani będą wyjątkowi i oryginalni kompozytorzy muzyki filmowej, którzy pozostają wierni tradycyjnej sztuce komponowania. Ciężko stwierdzić, czy owym kryterium miałoby być klasyczne komponowanie z ołówkiem w ręku, czy też bardziej współczesne, ale oderwane od elementu elektronicznego. Czas pokaże.
Autor: Tomek Goska
AKADEMIE I SPOTKANIA Z KOMPOZYTORAMI:
Festiwal Muzyki Filmowej to oczywiście w pierwszej linii koncerty, ale też inne wydarzenia. I tak na przestrzeni lat miłośnicy i pasjonaci muzyki filmowej mogli brać udział w licznych akademiach, spotkaniach z kompozytorami i innych ciekawych panelach. Nie raz budziły one nie mniejsze emocje niż same koncerty. Tym bardziej w tym roku oczekiwania były ogromne zważywszy też na nazwiska samych gości, o czym sami organizatorzy wspominali na każdym kroku. Tak też nic dziwnego, że ten balon oczekiwań musiał w końcu pęknąć, czy też lepiej powiedzieć wybuchnąć niczym sterowiec napełniony wodorem.
Oczywiście za zaproszenie takich nazwisk, laureatów Oscara i ogólnie pierwszoligowych kompozytorów należą się organizatorom pochwały. Szkoda tylko, że przez cały czas można było odczuć dziwne wrażenie, że zabrakło pomysłu co z tymi wielkimi kompozytorami zrobić. I tak pierwsze spotkanie prasowe z Dario Marianellim, Hansem Zimmerem i Elliotem Goldenthalem przypominało trochę wymuszoną kampanię promocyjną Festiwalu. Mając przed sobą trójkę oscarowych laureatów, prowadzący skupili się wyłącznie na wyciągnięciu z nich jak największej ilości pochlebstw w stronę Festiwalu. Kompozytorzy jednak nie mieli ochoty grać w tę lukrowaną grę. Dario Marianelli równie elegancko i powściągliwie co jego kompozycje, wymijająco odpowiadał na niektóre niezręczne pytania. Hans Zimmer specjalista od bombastycznych score’ów do bombastycznych blockbusterów przestrzegał Festiwal przed gigantomanią. Zaś Elliot Goldenthal z tym swoim wdziękiem narzekał, że nie pozwolono mu pójść do jego ulubionej krakowskiej knajpy zjeść trochę placków ziemniaczanych i zakupić dobrej kiełbasy.
Osobne panele z kompozytorami też wypadły różnie. Podczas spotkania z Johanem Söderqvistem nikt za bardzo nie wiedział co robić, zarówno prowadzący, jak i sam kompozytor i publiczność.
Najlepiej wypadły spotkania z Hansem Zimmerem i Dario Marianellim prowadzone przez Simona Greenawaya. I spora w tym zasługa Greenawaya, który potrafił stworzyć dobry klimat do ciekawej dyskusji. W obydwu spotkaniach Greenaway przedstawiał publiczności biograficzny zarys obydwu kompozytorów, analizując i zwracając uwagę na ważne w ich karierze prace. Sami goście widać czuli się dobrze w tak obranej formie dyskusji. Hans Zimmer, który nie od dziś znany jest z tego, że potrafi oczarować publiczność nie tylko swoją muzyką, ale i też przeróżnymi historiami, nie zawiódł. Ponad dwugodzinne spotkanie było ciekawe, miejscami zabawne i przede wszystkim utrzymanej w przyjemnej atmosferze. Chociaż Dario Marianelli to zupełnie inny „typ” niż jego niemiecki kolega, to i jemu poświęcony panel był interesujący. I naturalnie duża w tym zasługa kompozytora, który dał się poznać jako profesjonalista poświęcony całkowicie temu co robi. Liczni fani włosko-brytyjskiego kompozytora byli wprost zachwyceni, co też pozytywnie zaskoczyło samego kompozytora, który najwidoczniej nie był świadomy, że posiada tylu fanatycznych wielbicieli.
Największym jednak zawodem był niedzielny panel w Kinie Kijów pt. Composer Super Panel with Hans Zimmer, Dario Marianelli, Elliot Goldethal, Patrick Doyle & Gary Schyman. Zważywszy, że już w nazwie pojawia się słowo SUPER należy się naprawdę czegoś SUPER. I tak nie do końca było, gdyż nie po raz pierwszy potwierdziło się, że ilość nie idzie w parze z jakością. Nie jest to żaden zarzut w stronę kompozytorów czy też nawet prowadzącego Daniela Carlina. Po prostu mając aż tylu światowej sławy kompozytorów, należałoby poświęcić im więcej czasu. A czasu jak to zawsze bywa zabrakło, aby mogła się wywiązać jakaś ciekawa dyskusja. Tym bardziej szkoda, gdyż goście byli ku temu idealni. Szczególnie Patrick Doyle dał się poznać jako przezabawny dżentelmen rzucający śmiesznymi anegdotkami i żartami na wszystkie strony. Tylko co z tego, skoro szkocki kompozytor miał łącznie niewiele ponad 20 minut czasu do zaistnienia. Podobnie zresztą jak inni kompozytorzy, którym nie do końca dano rozwinąć skrzydła. A jednemu nawet je ucięto. Pokazywany fragment z Titusa został nagle i bez powodu ucięty, co też nie spodobało się Elliotowi Goldenthalowi, który strzelił przysłowiowego focha i nikt z publiczności jak i też kolegów kompozytorów nie miał mu tego za złe, a wręcz go rozumiał.
Podsumowując, na pewno nikt nie żałował, że wziął udział choć w jednym z tych paneli. Jednak pewien zawód, a nawet krytyka zdaje się być uzasadniona. I nie chodzi tutaj o jakieś wytykanie palcem czy też wieczne narzekanie. Czasami warto zwrócić uwagę na niektóre sprawy z nadzieją, że na przyszłość się one nie powtórzą. Jeżeli ktoś organizuje panel, w którego nazwie pojawia się słowo SUPER, to nie powinien się potem dziwić krytycznych uwag, że nie wszystko było SUPER.
Wiadomy jest prestiż w zaproszeniu takich gości, takich diamentów muzyki filmowej. Ale diamenty też trzeba umieć doszlifować i pozwolić im zabłyszczeć. Zapraszanie wielkich kompozytorów, aby mogli zaistnieć na parę minut chyba mija się z celem. Tak samo jak i używanie ich do leczenia polskich kompleksów. Szczególnie, że Festiwal Muzyki Filmowej jest już w Krakowie od siedmiu lat i zdążył w tym czasie wyrobić sobie zasłużoną renomę, także zagranicą. I oczywiście życzymy kolejnych siedmiu lat, wspaniałych koncertów i wielkich nazwisk ze świata muzyki filmowej. Ba, życzymy nawet niemożliwego i zaproszenia samego Johna Williamsa. Tylko gdyby taki cud się zdarzył, to dobrze by było, aby ów gość otrzymał odpowiednią ilość czasu i to zarówno podczas konferencji jak i koncertów. A podczas owych konferencji, zamiast może pytać go o to, jak wspaniały jest Kraków i Festiwal, może tak poprosić, aby np. opowiedział coś o Gwiezdnych wojnach?
Autor: Maciej Wawrzyniec Olech
I na koniec fotka grupowa z prześwietlonym Wojtasem, forumowymi ziomkami i takim tam Darkiem 😉