WIELKA GALA MUZYKI FILMOWEJ: 10 KOMPOZYTORÓW NA 10-LECIE RMF ClASSIC 10/10
Po dwóch festiwalowych dniach, które były dla niejednego słuchacza niemałym wyzwaniem, przyszła pora na Wielką Galę Muzyki Filmowej (gdyż tak oficjalnie była nazwana). Powrót do starej dobrej Hali Ocynowni oznaczał także powrót do bardziej klasycznej, żeby nie rzec mainstreamowej muzyki filmowej. O ile dwa pierwsze dni mogły zrazić wiele osób, jak i stałych festiwalowych bywalców, tak też sobotni koncert mógł znowu odzyskać ich serca. . Wszak któż nie chciałby usłyszeć na żywo utwory chociażby takich kompozytorów jak James Newton Howard, Abel Korzeniowski, Craig Armstrong czy Michał Lorenc? Niestety jak to często bywa, ilość nie idzie zawsze w parze z jakością, co też szczególnie dało się odczuć podczas tego koncertu.
Nim „głos” zabrali bohaterowie gali, na początku wieczora wręczona została nagroda Young Talent Award dla najlepszego młodego kompozytora, której laureatem został Holender Matthijs Kieboom. Jury pod przewodnictwem wice-prezydenta wytwórni Varese Sarabande Roberta Townsona dokonało tego wyboru, oceniając jego podkład muzyczny do animowanej krótkometrażówki Ciemna strona Księżyca polskiego twórcy Marka Gajowskiego o małym robociku zwiedzającym Księżyc z tej niewidocznej dla nas strony. Film wyświetlono na wielkim ekranie Hali Ocynowni, oczywiście z muzyką zagraną na żywo przez orkiestrę, co na pewno było nie lada wyróżnieniem dla samego kompozytora. Młody twórca z Dordrechtu stworzył klasyczną ilustrację w oparach science-fiction, przypominając choćby dokonania Davida Arnolda czy Alana Silvestri. W muzyce dało się usłyszeć wysoką technikę użytkową i ogólne zrozumienie fantastycznego klimatu, lecz z drugiej strony była chyba nazbyt konwencjonalna, optymistyczna i zmieniająca ton przy każdej zmianie scenerii. Kieboom z pewnością ma spory talent, ale poziomu niejednoznaczności takiego WALL-E Thomasa Newmana nie udało się jeszcze osiągnąć. Mimo to i tak gratulujemy.
Na pierwszy rzut oka motto sobotniego koncertu zdawało się być jasne – 10 kompozytorów na 10-lecie Radia RMF Classic. Oznaczać to miało, że wybrane utwory każdego z owych twórców muzyki filmowej miały rozbrzmieć w nowohuckiej hali. Jakie to jednak miały być utwory? Ile ich miało być i po ile minut? Ile utworów miało przypaść na kompozytora? Przy dłuższych rozmyślaniach nad tym koncertem rodziło coraz więcej pytań, bez odpowiedzi, jak i też obaw, które niestety w większości się spełniły.
Przede wszystkim trudno dostrzec jakieś kryterium, przy wybieraniu kompozytorów, czy też typie muzyki jaka była prezentowana. Oczywiście mówienie o „łapance” byłoby sporym nadużyciem, czy też mocnym policzkiem wymierzonym w kompozytorów, jak i samych organizatorów. Gdyż mimo braku na gali Jamesa Newtona Howarda (może pojawi się za rok) i Craiga Armstronga (braku ich, nie ich muzyki) udało się organizatorom „zebrać” ciekawą kompozytorską reprezentację, o muzycznym materiale nie wspominając. Dlatego też, zamiast ostrej krytyki pozostaje pewien żal, że tego muzycznego potencjału, jaki niosą ze sobą te nazwiska nie udało się w pełni wykorzystać. Tym samym zamiast Wielkiej Gali, otrzymaliśmy dość eklektyczny koncert, który ciężko jednoznacznie ocenić i sprecyzować.
Spróbujmy jednak ogarnąć trochę ten chaos i przyjrzyjmy się dokładnie sobotniemu koncertowi, którego dyrygentem był Gavin Greenaway, znany głównie z dyrygowania score’ów Hansa Zimmera. W sumie to ta Wielka Gala powinna nazywać się Abel Korzeniowski i Przyjaciele, gdyż tak bardzo twórczość polskiego kompozytora zdominowała ten koncert. Łącznie usłyszeliśmy aż siedem utworów Korzeniowskiego z aż trzech filmów (W.E, Escape From Tomorrow i A Single Man). Zaś twórczość innych kompozytorów ograniczona została do jednego, maksymalnie dwóch kompozycji, sprawiając zapewne niezamierzone wrażenie, że prezentowali się oni trochę jak przystawki do głównego dania.
Oczywiście twórczość Abla Korzeniowskiego zasługuje na uznanie i takie koncerty świetnie się do tego nadają, ale można było zachować lepsze dysproporcje, zamiast wskazywać do kogo tak naprawdę należy ta noc. Nie powinno więc też dziwić, że Galę rozpoczęło wykonanie trzech utwór ze ścieżki dźwiękowej do W.E.. Specjalnie na potrzeby Festiwalu Korzeniowski prze aranżował swoje utwory (Evgeni’s Waltz, Dance For Me Wallis i Abdication), które zabrzmiały ładnie, ale nie sprawiły aż takiego wrażenia jak na samej płycie. Podobne odczucia można było mieć po późniejszych utworach z A Single Man. Chociaż Stillness of the Mind dalej urzekało swoim pięknem i klasą, to jednak festiwalowe wykonanie nie dorównało i tym razem, temu jakie kojarzymy z oryginalnego albumu. Pozostając dalej przy „dominatorze”, nie można było mieć większych zastrzeżeń do wykonania jego muzyki z Escape from Tomorrow, która wręcz wprowadziła trochę energii i ożywiła atmosferę.
Ta noc należała jednak do innego polskiego kompozytora – Michała Lorenca. Jego Kołysanka z Psów, a szczególnie Pogoń i Taniec Eleny z Bandyty wprost poderwały festiwalową publiczność. Co prawda najzagorzalsi miłośnicy Lorenca kręcili trochę nad wykonaniem Tańca Eleny, co nie zmienia faktu, że jego kompozycje otrzymały najdłuższe oklaski. Ba, utwory te zostały nagrodzone oklaskami zanim zostały zagrane. Co w sumie chyba było trochę nietaktownym zachowaniem ze strony publiczności, zważywszy, że innych kompozytorów taki zaszczyt nie spotkał. Szkoda tylko, że sam Michał Lorenc nie dotrwał do końca koncertu i opuścił go po tym jak zagrane zostały jego kompozycje.
Pozostając przy polskich kompozytorach nie można naturalnie zapomnieć o Janie A.P. Kaczmarku, który ze wszystkich gości jako jedyny może się poszczycić Oscarem. Szkoda tylko, że same jego kompozycje nie zaprezentowały się po oscarowemu. Fakt, ładnie zaprezentowało się (oscarowe) Finding Neverland, ale zarówno Unfaithful, a co dopiero nikomu nieznana Anna Karenina, jako odrzucona partytura z włoskiego mini-serialu (nie mylić z Anną Kareniną Dario Marianalliego) zabrzmiały raczej przeciętnie.
Jak w przeciwieństwie do polskich kompozytorów, którzy zdominowali koncert, wypadli zagraniczni goście? Chyba najbardziej pozytywnie zaskoczył Diego Navarro, który dla większości festiwalowych bywalców kojarzony jest wyłącznie jako nad-ekspresyjny dyrygent. Za sprawą suity z filmu Oscar, the Color of Destiny Hiszpan dał się poznać jako utalentowany kompozytor. Choć może muzyka nie była odkrywcza, to jednak ładna i potrafiąca wpłynąć na emocje. Kto wie, może parę osób po tym koncercie sięgnie po ten soundtrack, aby lepiej zapoznać się z tą muzyką, gdyż z tego co usłyszeliśmy, to naprawdę warto to zrobić.
Na koncercie też nie mogło zabraknąć innego hiszpańskiego kompozytora – Alberto Iglesiasa. Mimo, że pierwszego dnia dane nam było usłyszeć osobny koncert Hiszpana, to i tym razem postanowiono zagrać jego kompozycję z filmu Hable con ella: El amante menguante. Tym razem jednak, muzyka nie była osamotniona i na telebimie można było ujrzeć fragment filmu Almodovara. Ci, którym na czwartkowym koncercie doskwierał brak ekranu (z autorem tego artykułu łącznie) mogli tylko czuć się potwierdzenie w swoich narzekaniach. W połączeniu z obrazem i bez odgłosu przejeżdżających tramwajów, muzyka ta nabrała zupełnie innego znaczenia i prezentowała się o wiele lepiej niż w czwartek w Krakowskiej Filharmonii.
Nie powinno to jednak nikogo dziwić, skoro jak sama nazwa banalnie wskazuje, mamy do czynienia z muzyką filmową, której podstawowym zadaniem jest pięknie prezentować się w obrazie. Tę niezwykłą symbiozę oddał zresztą Craig Armstrong w Glasgow Theme z filmu Love Actually. Ta jakże urokliwa kompozycja w połączenie z jedną z piękniejszych scen, z tego niezwykle ciepłego filmu, wypadła naprawdę okazale. Trudno powiedzieć na ile to siła samego obrazu, który chyba każdy na świecie lubi? Ale czyż wszak nie o to chodzi w muzyce filmowej? Nieobecny na gali szkocki kompozytor zaprezentował również suitę z najnowszego filmu Baza Luhrmanna The Great Gatsby. Muzyka wypadła dobrze i chyba tak należy ją opisać, gdyż też więcej coś o niej samej jak i jej wykonaniu powiedzieć trudno.
Wspomniany, eklektyczny charakter sobotniego koncertu doskonale można było odczuć słuchając słynnego Neodämmerung z The Matrix: Revolutions. Było to już w sumie drugie wykonanie tego utworu na krakowskim festiwalu, ale tym razem po raz pierwszy z samym jego autorem Donem Davisem na widowni. Jakże dziwnie było usłyszeć taką potężną muzyczną dawkę epickości, po mniej więcej godzinie spędzonej z wysublimowaną, stonowaną europejską muzyką. Ten oszałamiający kawałek wypadł w porządku, choć nie perfekcyjnie. Przy czy zważywszy, że to naprawdę bardzo trudne do wykonania muzyczne dzieło, można wybaczyć pewne niedociągnięcia. Zdecydowanie trudniej zrozumieć jednak filmowy materiał jaki podczas tej muzycznej erupcji wyświetlany był na telebimie. Zamiast jak logika nakazuje, puścić scenę finałowej walki Neo z Agentem Smithem, na ekranie widzieliśmy sceny z bitwy o Zion. W późniejszych rozmowach sam Don Davis nie krył zdziwienia takim doborem filmowego materiału.
Specyficznie wybrane fragmenty filmowe towarzyszyły również części związanej z twórczością Jamesa Newtona Howarda. Krakowska publiczność miała okazję posłuchać suit z The Village oraz The Sixth Sense jak i też zobaczyć zaskakujące zakończenia obu filmów na telebimie. W sumie zabrakło tylko wielkiego banera z napisem „Bruce Willis jest (spoiler)”. Ale umówmy się, że wszyscy goście widzieli te filmy i skoncentrujmy się na muzyce, która zaprezentowała się naprawdę bardzo dobrze. Suity były dobrze skrojone i choć solowe skrzypce, jak w i innych partiach tego koncertu, nie dorównywały oryginalnemu wykonaniu, to obcowanie z muzyką Jamesa Newtona Howarda było naprawdę miłym doznaniem. Kto wie, może za rok nadarzy się znowu taka okazja, co nie wykluczył sam kompozytor przemawiający do krakowskiej widowni z ekranu.
Podobnie jak James Newton Howard, tak i obecny na koncercie Trevor Morris wybrał suitową formę do prezentacji swej muzyki. A jako, że Kanadyjczyk kojarzony jest głównie ze swoich prac na potrzeby seriali historycznych, tak też w Hali Ocynowni można było usłyszeć muzyczne kompilacje z The Borgias i The Tudors. W ponad 10 minutowych suitach udało się Morrisowi skonsolidować wszystko co najlepsze w jego muzyce. Szczególnie suita z The Borgias prezentowała się na koncercie lepiej niż na słabo wydanym albumie. The Tudors wypadli trochę gorzej, a szkoda, gdyż to zdecydowanie ciekawsza muzyka. O ile nie można mieć pretensji do wybranych utworów, o tyle najbardziej znany motyw przewodni wypadł dość niemrawo w porównaniu z tym, który kojarzymy z czołówki serialu. Dobór filmowego materiału też pozostawiał sporo do życzenia, ale mimo wszystko miło było po raz pierwszy usłyszeć tę muzykę na żywo. Była to wszak światowa premiera takiej jej wykonania.
Po suicie z The Tudors usłyszeliśmy… Właściwie to nic nie usłyszeliśmy, gdyż koncert się tak po prostu, bez żadnego bisu zakończył. Było to dziwne i niespodziewane zakończenie. Może już lepiej byłoby dać Neodämmerung, jako mocne zakończenie, które z drugiej strony w ogóle nie pasowało do reszty koncertu. W sumie aż dziw bierze, że na zakończenie nie usłyszeliśmy znowu jakiejś kompozycji Abla Korzeniowskiego….
Czytając całą tę krytyczną relację można pewnie odnieść wrażenie, że sobotni koncert był jakąś porażką. Nie, nie był i w szczególności po dwóch pierwszych festiwalowych dniach miło było usłyszeć bardziej przystępną muzykę filmową. Dla osób dopiero wkraczających w świat muzyki filmowej była to na pewno owocna noc, podczas której za jednym zamachem można było poznać tylu kompozytorów i różne ich prace. I jeżeli chodzi o pozyskanie nowej widowni to organizatorzy spisali się bardzo dobrze, choć mogło być trochę mniej „słodzenia” RMF Classic. Wiadomo to ich gala, ale czasami granice lukry trochę za bardzo zostały przekroczone. Pomijając jednak ten aspekt, ten muzyczny wieczór miał się prawo podobać. Jednak soundtrackowi wyjadacze mieli i mają prawo trochę ponarzekać nad tym całym misz-maszem, jaki w ostateczności wyszedł. Cóż niektórzy lubią soundtrackowe składanki z największymi hitami, inni wolą pełne wydania muzyki filmowej…
Zdjęcia: Maciej Wawrzyniec Olech; Wojciech Wandzel