Gdy w zeszłym roku na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie koncert dał wielki mistrz Joe Hisashi, krytycy i słuchacze byli zgodni: oto muzyka filmowa na dobre weszła na salony. Przestała już być jedynie produktem dla garstki zapaleńców, a stała się czymś masowym, nie tracąc jednocześnie piętna artystycznego.
W świetle takiego sukcesu nikt chyba nie spodziewał się, że z 5 festiwalem mogą być jakiekolwiek kłopoty. Niestety swoje szatańskie oblicze pokazał światowy kryzys ekonomiczny, który sprawił że festiwal musiano odwołać. No bo jak robić tak wielkie wydarzenie nie mając na to środków…
Na całe szczęście wtedy do akcji przystąpili fani gatunku. Pisali petycje, robili rumor w sieci, mobilizowali szranki. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Okazało się bowiem, że udało się znaleźć pieniądze na to jubileuszowe wydarzenie, a tym samym uratować marzenia o uczynieniu z Krakowa polskiej stolicy muzyki filmowej.
5 Festiwal Muzyki Filmowej nie zachwycał programem. Było kilka ciekawych wydarzeń, ale generalnie całość prezentowała się po prostu średnio. Nie można jednak być tak bardzo krytycznym, jeśli pod uwagę weźmie się wszystkie kłopoty i to zarówno finansowe, jak i organizacyjne. W tym wszystkim najważniejszy jest bowiem fakt, że udało się utrzymać ten event i to jest tak naprawdę największy sukces tegorocznej, jubileuszowej imprezy.
A jak to wszystko wyglądało po kolei? Zgodnie z wypracowanym w przeciągu ostatnich lat schematem, obok głównych koncertów (Pachnidło, Wojciech Kilar, Obcy) odbywało się masę ciekawych wydarzeń towarzyszących, takich jak festiwalowe akademie, czy spotkania z twórcami. Wszystko toczyło się sprawnie, a dzięki ulokowaniu koncertów kolejny już raz w hali ocynowni, organizatorzy mogli być spokojni o pogodowe kaprysy.
Dzień 1 – Pachnidło: Historia Mordercy
Pierwszy dzień festiwalu obfitował w wydarzenia. Zaczęło się od konferencji prasowej z udziałem najważniejszych gości tegorocznej imprezy i mimo, że miała ona piętno oficjałki przebiegła w luźnej atmosferze.
Naszą ciekawość wzbudziła też pierwsza Akademia Festiwalowa, której tematem była promocja ścieżek dźwiękowych, a konkretnie swoista „anatomia kampanii oskarowej”. Ekspertem był tu Ray Costa, specjalista ds. promocji soundtracków, człowiek który mimo niesprzyjających okoliczności sprawił, że doceniono nominacją score Johna Debneya do Pasji. Akademia pokazała kulisy procederu przyznawania nagród. Udowodniła że niestety jakość artystyczna to jedynie mały element całej tej układanki. Reszta to nic innego jak chytre PR-owskie zabiegi mające na celu zjednać sobie (czyt. przekupić) jak największą grupę krytyków-sojuszników. Szkoda tylko, że prowadzący nie zdobył się na więcej obiektywizmu i cały czas uprawiał swoistą kampanię lansującą swoich podopiecznych. No bo jak inaczej nazwać te PR-owskie zagrywki w rodzaju wielkiej mowy udowadniającej jakim to wielkim kompozytorem jest Tyler Bates, a jego ścieżki zyskują takie brzmienie gdyż tego chcą od niego reżyserzy i producenci.
Tego dnia jednak to nie akademia miała być wydarzeniem. Z niecierpliwością czekałem na wieczorny koncert będący projekcją filmu Pachnidło z muzyką wykonywaną na żywo. To przecież kilka lat temu słuchana na płycie muzyka Tykwera, Heila i Klimka tak mnie zachwyciła, nie tylko bazą tematyczną, ale także swoim cudownym wykonaniem. Wszyscy krytycy zgodnie przyznawali, że to co uczynili tu berlińscy filharmonicy pod batutą sir Simone’a Rattle’a to niedościgły wzór. Tym bardziej byłem ciekaw jak pod batutą Ludwiga Wickiego poradzi sobie Sinfonietta Cracovia, wsparta Chórem Filharmonii im. K. Szymanowskiego w Krakowie i Chórem Pro Musica Mundi.
Po projekcji nie byłem zawiedziony. Wykonanie było perfekcyjne i w żaden sposób nie można go nazwać gorszym od czczonego przez wszystkich nagrania Berliner Philharmoniker. Nie znaczy to jednak że nie mam żadnych uwag co do tego koncertu. Bo chociaż technicznie wszystko stało na najwyższym poziomie to sama muzyka niestety bardzo straciła w mych oczach i uszach.
Gdy pięć lat temu pisałem recenzję Pachnidła krytykowałem scieżkę przede wszystkim za brak owego czegoś. Tej trudnej do zdefiniowania trzynastej nuty, której nie dane mi było odszukać. Po wysłuchaniu koncertu w hali ocynowni elektrolitycznej ArcelorMittal Poland wiem, że nie mogłem jej znaleźć, bo jej po prostu tutaj nie ma. Symultaniczne wykonanie obnażyło tę partyturę, pokazują że jest ona w istocie dość banalnym zlepkiem kilku średnich tematów, które wałkowane w kółko zaczynają działać na nerwy i zamiast pomagać obrazowi przeszkadzają. Wrażenie to było dodatkowo potęgowane przez nieco głośniejszą muzykę, która w ten sposób na tego typu symultanicznych pokazach jest eksponowana. Do tego można bardzo mocno przyczepić się do oryginalności kompozycji, która co tu dużo kryć nie jest najwyższa. Eklektyzm wyziera z każdego niemal miejsca partytury.
Na koniec jeszcze jedna rzecz której niestety mi zabrakło w krakowskim wykonaniu muzyki. Elektronika. W filmie i na płycie to ona odgrywała bardzo dużą rolę i nawet nie przeszkadzało mi, że przypominała zimmerowskiego Hannibala, bowiem wraz z obrazem naprawdę działała świetnie. Tutaj niestety (dla ostatecznego wyrazu) została ona zastąpiona przez naturalne instrumenty. Spowodowało to, że całe napięcie i swoisty niepokój ulotnił się niczym zapach tanich perfum.
Wychodząc z koncertu byłem wdzięczny, że dane mi go było wysłuchać. Te dwie godziny utwierdziły mnie bowiem w przekonaniu, że prawdziwe dzieła muzyki filmowej to jednak wielka rzadkość. Abstrahując od moich prywatnych przemyśleń, to bez wątpienia był udany wieczór. Dobra organizacja, zadowolony publiczność (która nie wychodziła na napisach końcowych) są dowodem na to, że można w Polsce robić duże, niekomercyjne przedsięwzięcia. Ba nie tylko można, ale i trzeba.
Zdjęcia: Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com