Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

2. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie – DZIEŃ 2

Marek Łach | 21-04-2022 r.
DZIEŃ 2

22 Maja 2009 – piątek

Drugi dzień Festiwalu Muzyki Filmowej zapowiadał się jeszcze ciekawiej niż pierwszy, tym razem bowiem zwieńczeniem miały być koncerty dwóch zdobywców statuetki Oscara: Jana A.P. Kaczmarka (Marzyciel) oraz Tan Duna (Przyczajony tygrys, ukryty smok). O ile tego pierwszego nikomu nie trzeba było przedstawiać, zapewne niejeden uczestnik wieczornej gali w Filharmonii Krakowskiej miał już okazję zapoznać się z twórczością tego kompozytora na żywo, o tyle Tan Dun, będący główną gwiazdą tegorocznej edycji Festiwalu, stanowił pewną zagadkę. Z wiadomych przyczyn jego dokonania są w Polsce – zwłaszcza wśród ludzi nie zajmujących się na co dzień muzyką filmową – mniej znane (tym bardziej, że po zdobyciu statuetki Akademii nie poszedł on w kierunku międzynarodowej kariery komercyjnej), na dodatek zaś wybierających się na wieczorny koncert na Błoniach czekał tajemniczy projekt muzyczno-multimedialny The Map, na włączenie którego do repertuaru chiński artysta mocno naciskał. Z tym większą niecierpliwością wyczekiwaliśmy wieczornych atrakcji.

Po drodze jednak fani mieli okazję, podobnie jak dzień wcześniej, spotkać się ze swoimi idolami, tak Tan Dunem, jak i Janem A.P. Kaczmarkiem, w ramach Akademii Festiwalowej na Rynku Głównym. Dodatkowym gościem podczas pierwszego meetingu był amerykański krytyk i specjalista w zakresie muzyki filmowej, Doug Adams, znany chociażby z wyczerpujących analiz partytur Howarda Shore, obecnych na kompletnych wydaniach ścieżek dźwiękowych do trylogii The Lord of the Rings. Adams poprowadził niezwykle ciekawe spotkanie z Tan Dunem, które rozpoczęło drugi dzień Festiwalu.

Doug Adams i Tan Dun – fot. Tomasz Goska

Ci, którzy we czwartek byli obecni na pierwszej konferencji prasowej, mogli wysłuchać rozwinięcia pewnych myśli, jakimi chiński kompozytor podzielił się wówczas z dziennikarzami. Co rzuciło się w oczy, to bardzo silne poczucie misji artystycznej, jakie biło z każdego właściwie słowa Tan Duna. Autor Przyczajonego tygrysa… pokazał się nie jako rzemieślnik-tapeciarz, jakich w Hollywoodzie pełno, ale jako twórca o zdecydowanych przekonaniach i poglądach, które rzutują na tak jego pracę, jak również na wybór kolejnych projektów i przedsięwzięć. Tan Dun nie ograniczył się jednak tylko i wyłącznie do swojej działalności na niwie filmowej, wręcz przeciwnie, silnie zaakcentował swoją osobowość jako twórca muzyki koncertowej. Stąd wzmianki o takich jego projektach, jak Water Concerto (włącznie z anegdotką, jak to planował nagrać brzmienie pekińskiego basenu i zwrócił się w tym celu do ekipy nurków), czy wspólnym przedsięwzięciu z YouTube Symphony Orchestra, na potrzeby którego zaadaptował fragmenty beethovenowskiej Eroiki. Jako twórca muzyki operowej, także o tym aspekcie swojej twórczości napomknąć nie omieszkał, zwracając zresztą uwagę, że w jego przekonaniu między operą a muzyką filmową nie ma właściwie różnicy, i obie w jego życiu przenikają się i uzupełniają.

Co do działalności Tan Duna na polu kinematografii, wspomnieć zwłaszcza warto o czymś, co podkreślał on kilkakrotnie w ciągu dwóch pierwszych dni Festiwalu. Chodzi oczywiście o sposób doboru projektów, który w przypadku chińskiego kompozytora okazał się być bardzo specyficzny i, co tu dużo mówić, nader ekscentryczny. Otóż Tan Dun stosuje wobec proponowanych mu filmów niezwykłe kryterium: muszą to być opowieści o tragediach miłosnych. W opinii kompozytora tylko takie historie dają dużo miejsca na oddanie duszy człowieka przy pomocy muzyki. Sądząc po znakomitych efektach, jakie w swoich ścieżkach Tan Dun osiąga, ma tu sporo racji. Kolejnym kryterium, pod warunkiem spełnienia powyższego, są – jak dotąd – sztuki walki. Kompozytor określił zresztą swoje trzy najgłośniejsze projekty filmowe: Przyczajonego tygrysa…, Hero oraz The Banquet, nieformalną trylogią sztuk walki. Nie postrzega ich jednak jako czegoś wyłącznie fizykalnego, wręcz przeciwnie, widzi w nich pewną filozofię życia, poetykę, która upodabnia je do baletu. W ramach porównania przywołał nawet elegancję i grację kaligrafii, co w kontekście tego, co mieliśmy wieczorem okazję usłyszeć w filharmonii, okazało się nader trafnym spostrzeżeniem. Przyczajonego tygrysa… napisał w oparciu o solową wiolonczelę, Hero o skrzypce, a The Banquet o fortepian – w swoim zaś najnowszym projekcie, Shanghai, Shanghai zapowiedział wykorzystanie wszystkich tych instrumentów. Cóż, mamy na co czekać.

Jan A.P. Kaczmarek – fot. Łukasz Wudarski

Niedługo potem, w tym samym miejscu, fani mieli okazję spotkać się z Janem A.P. Kaczmarkiem, wiolonczelistą Markiem Szpakiewiczem, oraz reżyserem filmu City Island, Raymondem de Felittą, którzy opowiedzieli o swoich wspólnych doświadczeniach. Brylował tu zwłaszcza sam kompozytor, który za sprawą swego gawędziarskiego talentu w sympatyczny, luźny sposób przytoczył parę anegdotek i udzielił odpowiedzi na kilka pytań, dotyczących jego warsztatu i spojrzenia na muzykę filmową. De Felitta opowiedział z kolei co nieco o swoim filmowym projekcie (który miał następnie swój premierowy pokaz w kinie Kijów) i zaangażowaniu do niego Kaczmarka. Deszczowa pogoda skróciła nieco spotkanie, choć nie zapowiadała jeszcze dramaturgii, jaka miała czekać uczestników Festiwalu wieczorem…

Koncert Kaczmarka zaczął się o godz. 19.00 w krakowskiej Filharmonii i stanowił zgrabny przegląd najważniejszych filmowych prac kompozytora, okraszony komentarzem Magdy Miśki oraz samego artysty, do poszczególnych fragmentów gali. Sympatyczny akcent, który wypadł naturalniej niż sceniczna konferansjerka dzień wcześniej na Błoniach i wzbogacił wieczorny repertuar.

Solistka Sussan Deyhim, dyryguje Paweł Przytocki – fot. Tomasz Goska

Sam koncert jednak nie powalił, choć trudno byłoby wskazać błędy wykonawców czy wady organizacyjne. Zabrakło nieco pasji w prezentowanej muzyce, pasji która zaczęła się wyczerpywać odkąd Sussan Deyhim zeszła ze sceny. Początek powitał widzów mocnymi akcentami: Quo Vadis z bardzo dobrym Colosseum podwyższyło zapewne adrenalinę niejednego fana, tym bardziej że zaraz potem przyszła pora na dwie spośród najciekawszych prac Kaczmarka: Trzeci cud i Niewierną. Tutaj właśnie z właściwą sobie klasą zaprezentowała się w popisowych improwizacjach wokalnych stała współpracowniczka kompozytora, irańska artystka Sussan Deyhim, która wniosła dodatkową jeszcze jakość w znakomitą przecież muzykę Polaka. Ave Maria z Trzeciego cudu było wyborem bardzo trafnym pod względem kontaktu z publicznością, jest to bowiem jeden z najbardziej atrakcyjnych utworów, jakie Kaczmarek jak dotąd napisał. Bardzo pozytywnie wypadła również suita z Niewiernej, moim zdaniem najciekawszej pracy w dorobku kompozytora, suita która nie tylko zdołała wydobyć właściwy oryginałowi tragizm i fatalizm bohaterów, ale która również uniknęła powtarzalności, jaką niektórzy krytycy ścieżce tej niegdyś zarzucali. Sprawny, przekrojowy wybór najlepszych fragmentów score’u do filmu Lyne’a okazał się być w ogóle najjaśniejszym punktem całego koncertu.

W przerwie w kuluarach zaczęła krążyć niepokojąca plotka, jakoby nad miastem przeszła gigantyczna burza, która zniszczyła scenę na Błoniach, przygotowaną na występ Tan Duna. Informacja ta niestety potwierdziła się, w związku z czym organizatorzy w trybie błyskawicznym zdecydowali się przenieść koncert chińskiego kompozytora do filharmonii…

Jan A.P. Kaczmarek odbiera podziękowania – fot. Łukasz Wudarski

Druga część gali Kaczmarka miała zaprezentować premierowo muzykę Polaka do City Island. Niestety, ta okazała się być sporym zawodem. Jak bowiem inaczej określić ścieżkę, która w dużej mierze kopiuje rozwiązania wypracowane w Marzycielu? Jak dobre by one nie były, nie mogła umknąć uwadze schematyczność nowej ścieżki Kaczmarka, schematyczność która być może w oderwaniu od gatunku i w kontekście niezależnej produkcji de Felitty sprawdza się należycie, ale sąsiadując w koncertowym repertuarze z Finding Neverland powoduje rozczarowanie. Tym bardziej, że Marzyciel to muzyka po prostu lepsza, co zresztą mieliśmy okazję usłyszeć zaraz po City Island. Zrezygnowano co prawda z wirtuozerskich partii fortepianowych (być może słusznie, wszak podrobić Możdżera to zadanie niełatwe), stawiając głównie na ekspozycję uroczego tematu przewodniego. Warto w tym miejscu zauważyć, że tym razem synchronizacja z fragmentami filmów puszczanymi na dużym ekranie, wypadła o wiele lepiej niż dzień wcześniej na Błoniach – zapewne z powodu bardziej jednostajnego, lirycznego programu, który dopiero pod koniec sięgnął po repertuar spod znaku muzyki akcji. Miało to oczywiście miejsce w przypadku Wojny i pokoju, którą poprzedziła dość monotonna i niezbyt koncertowa prezentacja score do dramatu wojennego Passchendaele. Jeśli chodzi o War and Peace, to podobnie jak w przypadku płyty, tak i po koncercie nie przekonałem się do tej ilustracji. Chwytliwy temat przewodni nie ukrywa niestety pewnej schematyczności i przewidywalności rozwiązań, zaś batalistyka ustępuje niestety pracom Hornera czy Goldsmitha w dość znacznym stopniu (łącznie z zimmerowskim niemalże anthemem w Austerlitz – no cóż, wypróbowano go już w starożytnym Rzymie, w opowieści o muszkieterach, w przygodach piratów, więc czemu nie w epoce napoleońskiej?…). Druga część koncertu zatem zawiodła, nie tyle wykonawczo, co w kwestii doboru materiału.

W międzyczasie Tan Dun wraz z orkiestrą AUKSO przybył do filharmonii i w ekspresowym tempie przygotowano salę do kolejnego koncertu. Należą się tutaj słowa uznania organizatorom, którzy podołali przede wszystkim trudnemu zadaniu przyszykowania multimedialnego zaplecza, w przypadku The Map bowiem precyzja synchronizacji wykonania z obrazem była nieodłączna. Za to duże brawa.


Tan Dun i Ma Xiang Hua – fot. Tomasz Goska

Tan Dun swoim koncertem zachwycił, nie mieliśmy dotąd na tej edycji Festiwalu okazji usłyszeć tak barwnego i porywającego wykonania, jakim uraczył nas chiński kompozytor. Crouching Tiger, Hidden Dragon w wersji na żywo znacząco przewyższył znaną wszystkim wersję albumową, dopiero w bezpośrednim kontakcie dostrzec można było bogactwo detali, jakie muzyka ta oferuje, jej inteligencję i głębie artystycznego zamysłu. Przepięknymi partiami solowymi na chińskich skrzypcach erhu zachwycała Ma Xiang-hua (szczerze mówiąc, osobiście nie podejrzewałem jak cudownie ów instrument brzmieć może w rękach wirtuoza; tutaj godnie zastąpił wiolonczelę Yo-Yo Ma), która prowadziła porywający dialog, czy to z całą orkiestrą, czy z sekcją perkusyjną, czy wreszcie z pojedynczymi skrzypcami wyłowionymi z grona filharmoników. Znalazło się miejsce i na improwizację (pamiętne dla wszystkich obecnych, spontaniczne niemalże wyjście jednego z perkusistów na scenę), i na zabawę (Ma Xiang-hua niemalże pieszczotliwie „tańczyła” na strunach erhu). Generalnie rzecz biorąc, dialog między solistką a orkiestrą w dziele Tan Duna to coś spektakularnego, a wzbogacony o piękny temat miłosny i entuzjastyczną, pełną mocy sekcję perkusyjną, sprawił że ekranowe pojedynki przemieniły się – tak jak kompozytor zapowiadał – w swiosty balet. Geniusz muzyki i znakomitość wykonania dały o sobie znać – już po pierwszej części swojego koncertu Tan Dun otrzymał owację na stojąco.


The Map, dyryguje Tan Dun – fot. Tomasz Goska

No i w końcu nadszedł czas na największą zagadkę wieczoru – The Map. Kompozytor wygłosił parę słów na temat idei przewodniej swojego dzieła – jak się okazało słusznie, bowiem mocno awangardowa, nietuzinkowa praca do właściwej interpretacji wymagała pewnego wprowadzenia, punktu zaczepienia.The Map zrodziło się z inspiracji tradycją chińską, z potrzeby zachowania wymierającej kultury i jej osiągnięć w dziedzinie muzyki. Stąd też włączone do przedsięwzięcia zostały tak nietypowe muzyczne idee, jak gra na liściu, na kamieniach, czy śpiewy antyfonalne. Drugą ideą, jaka przyświecała Tan Dunowi było metaforyczne przywrócenie zmarłych do życia, część bowiem osób, które stanowiły inspirację dla powstania tego dzieła, w tym momencie nie przebywa już pośród nas. Z pewnością kompozytorowi udało się oddać bogactwo, różnorodność i unikalność chińskiej kultur, przejawiającą się w coraz to innych muzycznych rozwiązaniach. Do muzyki wykonywanej przez orkiestrę i znakomitego młodego wiolonczelistę Bartosza Koziaka, zsynchronizowane zostały krótkometrażowe filmy pokazujące chińskich artystów i zwykłych ludzi, którzy swoimi talentami czy samą obecnością na ekranie przekazywali pewne wartości i emocje. Ambitne dzieło Tan Duna zdawało się momentami niemalże podrygiwać w rytm przewijających się w kolejnych filmikach tancerzy; słuchacze otrzymali również całą plejadę niecodziennych rozwiązań technicznych, z piłującymi, agresywnymi smyczkami, czy pełnymi metafizycznego napięcia partiami na wiolonczeli. Koziak we wspaniały zresztą sposób przechodził w swoich solówkach od dużej emocjonalnej intensywności po na poły liryczne katharsis, czym wyraźnie ujął nieco już na tym etapie (koncert zakończył się, z racji opóźnień, ok. 1 w nocy) zmęczoną publikę. Nietuzinkowe, multimedialne widowisko Tan Duna, mimo że stawiało wobec widzów duże wymagania, było doznaniem szalenie ciekawym i z racji swej formy wyróżniającym się na tle bardziej konwencjonalnych koncertów, jakie je wcześniej poprzedziły. Kolejna owacja na stojąco zakończyła najlepsze z dotychczasowych widowisk muzycznych Festiwalu.

Jak zatem wypadł drugi dzień święta muzyki filmowej? Przede wszystkim w cieniu niemiłej niespodzianki, jaką organizatorom zrobiła pogoda. Wielka szkoda, że w wyniku tych wszystkich zawirowań nie każdy zdołał dostać się na koncert Tan Duna, wydarzenie to było bowiem czymś wyjątkowym. Co do kwestii organizacyjnych, powstaje jeszcze jedna wątpliwość – czy nie dało się koncertów rozplanować tak, by gala Kaczmarka i widowisko na Błoniach nie pokrywały się? Gdyby ktoś chciał być obecny na obu, musiałby z filharmonii wyjść na długo przed końcem pierwszego koncertu…

Na szczęście poza tym organizatorzy podołali wszystkim przeciwnościom losu i za to należą im się wielkie brawa. A muzyka… cóż, muzyka mówi sama za siebie.

Najnowsze artykuły

Komentarze