Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Chain Reaction – The Deluxe Edition (Reakcja łańcuchowa)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 29-07-2018 r.

Po gigantycznym sukcesie komercyjnym i artystycznym Ściganego, reżyser tego dzieła, Andrew Davis chciał się na trochę odciąć od sensacji. Angażując się w bzdurną komedię, dosyć szybko doszedł do wniosku, że lepiej robić to, w czym jest się najlepszym. I tak oto na horyzoncie pojawiła się Reakcja łańcuchowa – historia głęboko osadzona w świecie nauki, ale nie zamykająca się na szeroko pojęta rozrywkę. Fabuła oscyluje wokół grupki fizyków, którzy pracują nad powstaniem reaktora pozyskującego energię z wody. Mimo licznych prób, nie udaje się uruchomić tego urządzenia. Dokonuje tego Eddie – jeden ze studentów, biorących udział w projekcie. Wkrótce po dokonaniu tego przełomu, odkrywa jeszcze jedno – ktoś zamordował szefa naukowców. Laboratorium zostaje zniszczone, a on sam wraz z Lili Sinclair zostają wrobieni w to wszystko. Uciekając przed stróżami prawa, próbują dowieść swojej niewinności. Cały motyw ucieczki jak żyw wyjęty został z flagowego produktu Davisa, Ściganego, ale o powtórzeniu tego sukcesu nie było mowy. Historia, mimo proekologicznej otoczki, nie prezentowała niczego nadzwyczajnego, a zgromadzona przed obiektywem kamery, plejada gwiazd, niewiele z siebie dała. Efektem tego jest całkiem przeciętna, sezonowa sensacja, o której świat dosyć szybko zapomniał.

Przykro to stwierdzić, ale w odmęty zapomnienia odszedł również efekt pracy autora ścieżki dźwiękowej do tego filmu. Nie był nim współpracujący wcześniej z Davisem, James Newton Howard, ani nawet David Michael Frank, z którym reżyser ten również miał pewne epizody współpracy. Tym razem wybór padł na niekwestionowanego mistrza thrillerów i kina akcji, Jerry’ego Goldsmitha. Pierwsza i jak się później okazało, również ostatnia, współpraca Goldsmitha z Davisem nie zaowocowała dziełem jakkolwiek wybitnym. Nie była również przebojowym tworem, wyrywającym się z ram obrazu. Zabrakło tu absorbującej, tematycznej treści i kreatywnego podejścia do kwestii wykonawczej. Sprawnie poruszające się w obrazie rzemiosło…To jedyne, co ciśnie się na usta, gdy przychodzi mi opisać ścieżkę dźwiękową do Reakcji łańcuchowej.



Takowy stan rzeczy nie jest bynajmniej efektem słabego okresu w karierze amerykańskiego kompozytora. Rok 1996 należał do najbardziej produktywnych w latach 90. i akurat zbiegał się z wielkim powrotem Goldsmitha do kina akcji. To właśnie w tym roku spod jego ręki wyszły takie perełki, jak Star Trek: Pierwszy kontakt czy też Duch i mrok. Słabszą dyspozycja przy filmie Davisa można z jednej strony wytłumaczyć ogromem zobowiązań, ale nie miało to większego przełożenia na fundamentalne decyzje, jakie podejmował kompozytor w trakcie ustawiania zaplecza stylistycznego. Bo tematyczne zjadanie własnego ogona to jedno, ale odpowiednie dobranie barw i wykonanie tego wszystkiego – to decyduje o jakości finalnego produktu. Nie chciałbym w tym miejscu powielać wielu słusznych spostrzeżeń, jakie w swojej recenzji regularnej wersji soundtracku do Reakcji łańcuchowej zawarł Marek Łach. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu. Faktem jest, że spoglądanie na muzykę Goldsmitha przez pryzmat krótkich albumów, jakie w tym czasie wydawało Varese Sarabande, niejednokrotnie potrafiło wyprowadzić na manowce. Czy tak było i tym razem?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie w pierwszej kolejności powrócimy do samego filmu. Poruszająca się w nim ilustracja sprawnie radziła sobie z ze środowiskiem toczącej się akcji – przedmieściami wielkiej metropolii z wszelkimi jej „urokami”. Wywodzący się z tego środowiska, młody student, poruszający się na motorze, to idealna przestrzeń do tchnienia w skostniałe struktury Goldsmitha odrobiny świeżości. Takowym jest gitarowy motyw, który wielu odbiorcom kojarzyć się może z nowinkami oferowanymi przez Hansa Zimmera i jego muzycznych protoplastów. W przeciwieństwie jednak do Niemca, Jerry Goldsmith nie czuje się komfortowo w tym środowisku, co wyraźnie uderza z każdej nuty, jakby na siłę osadzanej na wiekowej elektronice Jerry’ego. Elektronice, która dodatkowo oddala się od stylistyki Media Ventures przez naukowe, fantastyczne wręcz wątki, jakie narzuca fabuła. Pomysł na dynamizowanie muzycznej akcji okazał się bardziej trafiony. Metaliczne uderzenia całkiem zgrabnie wtopiły się w narzucaną przez kompozytora warstwę perkusyjne. Szkoda tylko, że w ślad za tym nie idzie jakaś mocarna tematyka. Melodia posiadająca moc zrywania przysłowiowych kapci z nóg i stawiania kropki nad aranzącyjnym „i”. Obyło się i bez tego, bo w kategoriach czysto funkcjonalnych praca Goldsmitha spełniła swoje podstawowe założenia. Muzyka ewoluuje wraz z rozwojem filmowych wydarzeń, a wszelkie niedoskonałości maskowane są odpowiednim miksem. Jak po sznurku przeprowadzani jesteśmy przez kolejne elementy oprawy muzycznej, ostatecznie zatrącając się w niej bez zbędnego malkontenctwa. I tutaj na horyzoncie pojawia się album soundtrackowy…


Brutalny, odarty ze swojej myśli przewodniej, konsekwencji, skupiony na highlightach… Po prostu słaby, jeżeli mówimy o wrażeniach czysto estetycznych. Zresztą podobnie moglibyśmy się wyrażać o co drugim soundtracku Jerry’ego z tego okresu – zawsze pozostawiającym pewien niedosyt. Takowy rekompensowały bootlegi hurtowo pojawiające się w sieci. Aczkolwiek utopione w planktonie materiały z sesji nagraniowych nierzadko odnosiły skutek odwrotny do zamierzonego. Dlatego ostatnie działania Varese Sarabande w ramach klubowego The Deluxe Edition przyjmuję z całą dobrocią tego inwentarza. Nie zawsze skutkuje to zupełną zmianą wizerunku ścieżki dźwiękowej, ale przynajmniej pozwala poznać ją od podstaw. Zatem na rozszerzonym albumie soundtrackwoym limitowanym do trzech tysięcy egzemplarzy, znalazł się niemalże kompletny zestaw wybrzmiewających w filmie utworów Goldsmitha. Producenci nie rozczulali się zbytnio nad kilkunastosekundową drobnicą – albo dała się wpasować w strukturę sąsiednich kawałków, albo lądowała w koszu. Mimo wszystko montaż i remaster gotowego już produktu może budzić wśród dźwiękowych pedantów mały zachwyt. 76-minutowe słuchowisko wydaje się lepszym rozwiązaniem niż o połowę krótszy soundtrack z 1996 roku.

Przede wszystkim sprawę ustawia odpowiednie usystematyzowanie treści, pozwalające na stopniowe wkraczanie w koleje losów Eddiego i idącą za tym intensyfikację w obrębie muzycznej akcji. Nie jesteśmy nią chłostani bez ładu i składu, a nawet najbardziej toporne kawałki rozszerzane są odpowiednią porcją poprzedzającego go, a budującego napięcie, udnerscoru. Świetnym przykładem jest początek albumu, kiedy po obowiązkowej prezentacji tematycznej prześlizgujemy się przez różną paletę emocji. Od zachowawczej liryki, poprzez euforię wyrażaną patetycznymi trąbkami, aż po budowanie poczucia grozy i nie przebierające w środkach wyrazu kulminacje. Wszystko to oddala nas od poczucia przytłoczenia najbardziej nośnymi fragmentami ścieżki dźwiękowej, choć nie uchroni od znużenia wyświechtaną tematyką. Przetrwanie tych chwil słabości nie będzie problemem dla zaprawionego w boju miłośnika prac Jerry’ego Goldsmitha.

A skoro o nośnych fragmentach już mowa, to nie sposób nie odnieść się do wielu muzycznych braków, jakie ku uciesze fanów przywraca limitowane wydawnictwo od Vaese. Do grona najbardziej zwracających wagę zaliczyć możemy fragmenty akcji z Be Safe czy The Museum, które wypadają nie gorzej niż osławione Ice Chase. Dobrą, choć niewdzięczną robotę czynią tutaj drobniejsze, mniej wylewne pod względem aranżacyjnym, utwory akcji. Te napisane w rdzennym, goldsmithowskim stylu, jak chociażby Getting There / C-Systems. Ale sporo pozytywu wnoszą takie perełki, jak A Song / The Observatory, czy Sardines And Crackers wprowadzające do partytury odrobinę lirycznego ciepła. Jest to nie do przecenienia w kontekście wypranej z emocji, muzycznej akcji.



Osobiście nie uważam siebie za kompleciarza – człowieka, dla którego liczy się tylko najpełniejsze i najbardziej spektakularne wydanie bez względu na atrakcyjność treści. Ale w przypadku wielu ścieżek dźwiękowych Goldsmitha więcej faktycznie znaczy lepiej, pełniej i paradoksalnie…łatwiej. Nie powinno dziwić, że problem ten dotyka również albumów, na których już przy regularnym wydaniu stawialiśmy krzyżyk. Goldsmith nie ukrywał swojego apodyktycznego podejścia do konstrukcji albumów, a przy ówczesnych możliwościach wydawniczych, półgodzinny soundtrack do Chain Reaction zakrzywił właściwy obraz partytury. Rynkowa obecność The Deluxe Edition jest tego dobitnym przykładem. Nie wierzysz? Spróbuj, a się przekonasz…


Inne recenzje z serii

Chain Reaction

Najnowsze recenzje

Komentarze