Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Arion – soundtrack

(1986)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 06-12-2017 r.

Yoshikazu Yashizuku, dziś ceniony ze względu na dorobek mangaka, zadebiutował w 1979 roku wyjątkowym dziełem, Arionem. Unikatowość tego komiksu polegała na tym, że opowiadana historia toczyła się w świecie greckiej mitologii. Manga spotkała się z ciepłym przyjęciem, a Yashizuku, dotychczas reżyser i animator pomniejszych filmów oraz seriali, został uznany za jednego z najlepiej zapowiadających się twórców gatunku. Tuż po ukończeniu ostatniego tomu, Japończyk zabrał się za realizację pełnometrażowego anime, które miało streszczać i podsumowywać ponad pięcioletnią pracę nad Arionem. Film miał premierę w marcu 1986 roku, lecz nie zyskał sobie przychylności widowni i krytyków. I tak też obraz Yashizuku szybko zaczęła pokrywać warstwa kurzu, a dziś, po ponad 30 latach od wejścia na ekrany, jest dziełem praktycznie zapomnianym. Po seansie mogę powiedzieć, że taki stan rzeczy wcale mnie nie dziwi.

Mitologia grecka dla Yashizuku jest jedynie źródłem inspiracji, przez co każdy, kto zna zagadnienie z książki Jana Parandowskiego, czy jakichkolwiek innych opracowań, musi zupełnie odrzucić konserwatywne podejście do materiału źródłowego. Co prawda mamy tutaj chociażby znanych z greckiego panteonu herosów i bogów, częściowo odzwierciedlających ich faktyczną rolę oraz atrybuty (np. Posejdon pojawia się jako władca oceanów i floty morskiej), to jednak wydarzenia w żaden sposób nie przypominają znanych wszystkim mitów i opowiastek. I w takowym luźnym traktowaniu mitologii greckiej być może nie byłoby nic złego, gdyby nie fakt, że postacie, poza designem, są płytkie i nieciekawe. Gdybyśmy zamienili greckie imiona na zupełnie inne, niezwiązane z tematyką antyczną, to być może mało kto doszukałby się jakichś powiązań z mitologią. Do tego opowiadana historia nie jest zbytnio interesująca, a kolejne sceny i dialogi wydają się tylko preludium do licznych sekwencji akcji (co by nie powiedzieć dobrze zrealizowanych). Do tego mamy do czynienia z wieloma dziurami fabularnymi i niedomówieniami. Najpewniej dał o sobie znać mus skrócenia wielotomowej mangi do dwugodzinnego scenariusza filmowego, niemniej ostateczny efekt, jak mniemam, jest daleki od zamierzonego.

Poza niezłą kreską egzamin zdaje jeszcze tylko ścieżka dźwiękowa. Yashizuku do jej stworzenia zaangażował Joe Hisaishiego. Nie było to pierwsze i ostatnie spotkanie tych dwóch artystów. W annałach możemy doszukać się informacji, że Yashizuku w drugiej połowie lat 70. pracował nad animacją Robokko Beton, do której to właśnie Hisaishi, jeszcze jako niemal kompletnie nieznany kompozytor, miał sposobność napisać muzykę. Obydwaj artyści połączyli siły jeszcze raz trzy lata po premierze Ariona, tym razem przy Venus Wars, anime z gatunku science-fiction.

Hisaishi był w owym czasie na fali wznoszącej – za sobą miał trzy albumy studyjne i kilka pełnometrażowych filmów, w tym legendarną Nausicę z Doliny Wiatru, a przed sobą nie mniej cenioną Laputę – podniebny zamek, za którą zabrał się tuż po ukończeniu pracy nad Arionem. Można założyć, że to właśnie Nausicaa z Doliny Wiatru zapewniła mu angaż do obrazu Yashizuko. Obydwie produkcje cechował poważny ton opowiadanej historii, a także natura kina fantasy, a nie, jak to bywało w przypadku wielu ówczesnych anime, science-fiction. Tak więc Hisaishi wydawał się człowiekiem na właściwym miejscu. Przyjął on zresztą schemat pracy przećwiczony z Miyazakim. Najpierw stworzył image album z koncepcyjnymi utworami, a następnie zabrał się za właściwą ścieżkę dźwiękową. Co zatem ostatecznie wysmażył Japończyk?

Przede wszystkim zaznacza tutaj swoją obecność lejtmotywika. Najważniejszy temat tyczy się oczywiście głównego bohatera, Ariona (według Yashizuko nie jest on poetą, jak chciałby chociażby Herodot, lecz wojownikiem, a zamiast kitary jego atrybutem jest miecz). Przypomina mi odrobinę główną melodię ze wspomnianej Nausicii z Doliny Wiatru. Nie ma tutaj oczywiście mowy o żadnym autoplagiacie, czy nawet wyraźnym podobieństwie linii melodycznej, niemniej obydwa motywy są dość podobnie skonstruowane. Pierwsza część tematu Ariona (tutaj prowadzona przez flet prosty lub rożek angielski) jest w analogiczny sposób piękna, nieco tajemnicza i oparta na powtarzanych pasażach stosownego akompaniamentu. Również podniosłe i majestatyczne rozwinięcie, swoisty refren, nasuwa skojarzenia z partyturą z pierwszej kolaboracji Hisaishiego z Miyazakim. Jak napisałem wcześniej, nie jest to jednak autocytat, a sam temat Ariona to kolejna, nawet jeśli zapomniana, perełka w dorobku japońskiego maestro. Świetnie wypada zwłaszcza w najlepszym utworze na płycie, wspaniałym Resphoina and Arion, gdzie ów melodia, z początku podejmowana przez obój i smyczki, przeradza się w przebojowy aranż z niemalże westernowymi dęciakami.

Wypada teraz odpowiedzieć, kim jest Resphoina (możemy się spotkać z kilkoma różnymi zapisami tego imienia). Otóż jest ona kilkunastoletnią dziewczynką, którą poznaje Arion. To też główna postać żeńska, choć jej wpływ na przebieg wydarzeń jest raczej marginalny. Hisaishi okrasił ją pięknym, dość nietypowym, tematem lirycznym, w przypadku którego prym wiedzie czuły i rzewny fortepian, któremu asystują eteryczne syntezatory. Aż dziw bierze, że tak banalna i niezbyt interesująca postać doczekała się tak świetnego tematu. Jej motyw przechodzi w kolejną melodię, prostą, ale piękną i bardzo sentymentalną, którą nuci Resphoina (w rzeczywistości aktorka Miki Takahashi).

Co ciekawe, to właśnie temat Resphoiny, a nie Ariona, stał się najbardziej znaną melodią z tej ścieżki dźwiękowej. Spora zasługa w tym samego Hisaishiego, który wyraźnie upodobał sobie kompozycję napisaną dla głównej postaci żeńskiej obrazu Yashizuko. Motyw ten trafił najpierw na pierwszą część cyklu Piano Stories, oczywiście w fortepianowej aranżacji. W związku z tym, że jest dostępny zapis nutowy tej wariacji, to też w internecie możemy napotkać całkiem sporo mniej lub bardziej udanych coverów Resphoiny. Ów temat znalazł się później także na kompilacji Joe Hisaishi Symphonic Best Selection z 1993 roku, tym razem pod mocarną i symfoniczną postacią, zbliżoną zresztą do tej z Arion Symphonic Suite.

Postacie drugoplanowe również otrzymały swoje motywy. Idąc zgodnie z kolejnością ich pojawiania się na albumie, najpierw napotkamy temat Hadesa, w pierwszych taktach oparty przede wszystkim o specyficzne, elektronicznie generowane imitacje perkusjonaliów, do których dołącza nerwowa i gromka linia melodyczna. Kolejny motyw należy przypisać Senece, małemu chłopczykowi, rubasznemu, ale dzielnemu towarzyszowi Ariona, zilustrowanego za pomocą humorystycznej kompozycji, w której możemy usłyszeć elementy typowe dla muzyki calypso (nomen-omen, nazwa tego gatunku jest sama w sobie nawiązaniem do mitologii greckiej). Jest też w pewien sposób marszowy, wykorzystujący dęciaki i perkusjonalia, temat Posejdona i jego armii.

Na płycie wyróżnia się jeszcze temat Prometeusza. W tej materii Hisaishi sięgnął po zawodzący, męski chór, który nabiera niemalże procesyjnego charakteru. Co ciekawe, słyszymy go także w scenie rozmowy Ariona z małpim prorokiem. Z początku pomyślałem, że to brak ilustracyjnej konsekwencji, niemniej jednak seans pokazał, że owym tajemniczym jegomościem z małpią twarzą jest właśnie Prometeusz, co też ostatecznie usprawiedliwiło japońskiego kompozytora. Tę jakże obszerną paletę tematyczną zamyka temat Apolla – jak dla mnie jedna z najbardziej niedocenianych melodii Hisaishiego z lat 80. Kompozycja, zinstrumentalizowana na eteryczny flet prosty, krystaliczną w brzmieniu harfę oraz klimatyczne syntezatory, wprost poraża swoją subtelnością i tajemniczością.

Jako że Arion scenami batalistycznymi i pojedynkami stoi, to też na albumie znalazło się kilka bardziej dynamicznych utworów. W tej materii wyróżnia się zwłaszcza energiczny, oparty na specyficznym rytmie werbli, motyw akcji, mi osobiście kojarzący się odrobinę z kinem szpiegowskim (niektóre frazy przypominają mi… Mission Impossible Theme Lalo Schifrina – motyw zresztą bardzo ceniony przez samego Hisaishiego). Najefektowniej wypada zwłaszcza w Typhon, gdzie ustępuje miejsca ekspresyjnemu sopranowi. Warto zauważyć, że było to pierwsze w karierze Japończyka użycie operowego wokalu. Co zaś się jeszcze tyczy akcji, która w realiach filmowych raczej ginie pod natłokiem sfx-ów, to reprezentowana jest ona jeszcze przez samplowane Battle, będące energicznym, ale jednocześnie trochę nieznośnym i przestarzałym eksperymentem.

I tutaj pojawia się pewna niedogodność, albowiem gdzieniegdzie może doskwierać pewna anachroniczność. W owym czasie wykorzystane przez syntezatory Hisaishiego na pewno nie należały do przestarzałych, niemniej patrząc przez pryzmat ponad trzech dekad, jakie upłynęły od premiery tego albumu, nie sposób nie zwrócić uwagi, że nadgryzł już je ząb czasu. Takowych trącących myszką fragmentów jest jednak niewiele, a w dodatku pojawiają się one w mniej znaczących utworach, przez co nie są w stanie zmyć znakomitego wrażenia, jakie robi obfita baza tematyczna.

Arion jest pracą bardzo różnorodną, i nie mam tu na myśli jedynie szerokiej bazy tematycznej, lecz również odmienną stylistykę poszczególnych utworów. Obok wspomnianych wcześniej elementów orkiestrowych i elektronicznych, czy też fragmentów łączących obydwie te płaszczyzny, jest też czynnik etniczny. Hisaishi nie boi się sięgać po flet prosty, czy też dulcimer, co doskonale przetrenował już w Nauscicee z Doliny Wiatru lub rok starszym albumie studyjnym A-Bet-City. Jest też wspomniany dźwięk calypso, kojarzony z muzyką karaibską lub afrykańską, a nawet hinduski sitar przemieszany z tradycyjnymi flecikami i bębnami. Można oczywiście powiedzieć, że takowe nawiązania etniczne mają się nijak do świata mitologii greckiej, niemniej skoro sam Yashizuko traktuje bardzo luźno materiał źródłowy, to też Hisaishi mógł sobie pozwolić na odstąpienie od kanonów i większą swobodę twórczą.

Album zamyka piosenka Pegusus Girl (ukazała się ona również na singlu). Jest to jedyny utwór powstały na potrzeby Ariona, który nie został skomponowany przez Hisaishiego. Jego autorem jest Tetsuji Hayashi, min. autor muzyki filmowej, w tym ścieżki dźwiękowej do japońskiego pierwowzoru Mojego przyjaciela Hachiko. Pegusus Girl jest z pewnością jedną z przyjemniejszych piosenek z japońskich anime lat 80. Melodyka i aranżacja, choć kompletnie odstające popowymi brzmieniami od materiału przygotowanego przez Hisaishiego, wypada chwytliwie, a miejscami nawet przebojowo. Mógłbym jedynie ponarzekać na nieco zbyt infantylny głos wokalistki.

Zawartość albumu nie pokrywa się w pełni z tym, co możemy usłyszeć podczas seansu. Przede wszystkim pod ruchome kadry trafiło nieco więcej muzyki, przy czym można odnieść wrażenie, że część utworów jest po prostu dublowanych bądź odpowiednio przycinanych (w przypadku utworu Memories wręcz bardzo niedbale). Najciekawsze, że na soundtracku nie znalazła się ilustracja jednej z surrealistycznych scen, w której Hisaishi sięgnął po typowe dla siebie, a jednocześnie zaczerpnięte z twórczości amerykańskiego minimalisty Terry’ego Rileya, zapętlone pasaże organów Hammonda. Niemal identyczne rozwiązanie, jeśli chodzi o prace filmowe, zastosował chociażby w Nausicee z Doliny Wiatru, także nie ma co płakać, że fragment ten nie znalazł się na soundtracku.

Zasadniczy problem z soundtrackiem z Ariona jest taki sam, jak w przypadku Nausicii z Doliny Wiatru lub Laputy – podniebnego zamku – album trwa zaledwie niespełna trzy kwadranse. Byłoby czymś niezwykłym zakosztować obszerniejszego wydania, gdzie poprzez odpowiednie repryzy bardziej uwypuklona zostałaby warstwa tematyczna (większość melodii pojawia się na albumie tylko jeden raz), eklektyzm stylistyczny, bogate spektrum dźwięków, czy po prostu ogromny wkład pracy włożony w zilustrowanie tego niezbyt udanego filmu. Zapomniane anime z niezapomnianą muzyką.

Inne recenzje z serii:

  • Arion – image album
  • Arion – symphonic suite
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze