Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

E.T. The Extra-Terrestrial – 35th Anniversary Remastered Edition

(2017)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-11-2017 r.

E.T. nie jest filmem traktującym o nawiązaniu pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją. Jeżeli jednak szukalibyśmy godnego przedstawiciela gatunku w tym zakresie, to radziłbym cofnąć się o kilka lat wstecz, kiedy na horyzoncie pojawiły się Bliskie spotkania trzeciego stopnia. E.T jest świetnie zrealizowanym traktatem o przyjaźni i miłości. Przyjaźni niemożliwej, ale czy właśnie kino nie jest taką balansującą na granicy absurdu i rzeczywistości, alegorią naszego życia? Historia więzi między młodym chłopcem, Elliotem, a przybyszem z obcej planety urosła w ciągu minionych 35 lat do miana wielkiego klasyka kina familijnego. Fabuły nie trzeba przedstawiać. Chyba każdy miał styczność z obrazem Stevena Spielberga. A skoro miał do czynienia z filmem, to miał również okazję docenić i ocenić rolę muzyki w tym kultowym przedsięwzięciu.

Współpraca Stevena Spielberga z Johnem Williamem jest żywą historią kina. Filmem Szczęki związali się artystycznie na długie lata, a każdy kolejny projekt utwierdzał w przekonaniu, że panowie doskonale się rozumieją. Przykładem mogą być wspomniane wcześniej Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Także E.T., które choć oscylowało wokół podobnej tematyki, przemawiać miało zupełnie innym, muzyczno-filmowym językiem. Jako, że w centrum wydarzeń postawiono relacje między chłopcem, a sympatycznym przybyszem z kosmosu, Spielberg nie chciał zbyt rozbudowanej, przebrzmiałej partytury. Bardziej interesowały go subtelnie podkreślana sfera emocjonalna i kameralne, liryczne granie, aniżeli mocno wyeksponowana sekcja dęta oraz perkusjonalia. Takowych nie mogło rzecz jasna zabraknąć w dalszej części widowiska, ale nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie subtelna domieszka liryki i dramatycznego, underscore’owego grania, przysłuży się najlepiej w tego typu filmie.

Williams tradycyjnie rozpoczął swoją pracę od nakreślenia tematyki. Fortepianowa melodia, jaką skomponował Maestro tak bardzo przypadła reżyserowi do gustu, iż miał po jej wysłuchaniu powiedzieć, że nie może się doczekać wysłuchania pełnego aranżu podczas sesji nagraniowej. Na takową trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy. W tym czasie John Williams tworzył „na papierze” jedną z najwybitniejszych prac w swojej karierze. Najwybitniejszych nie tylko przez wzgląd na fenomenalną tematykę, mistrzowską konstrukcję, ale i bezbłędne czytanie obrazu. Oglądając E.T. trudno zaprzeczyć, że ścieżka dźwiękowa Amerykanina jest jednym z najistotniejszych narratorów opowiadających filmowe emocje szerokim spektrum symfonicznych barw. Od samego początku, kiedy w spowitej mrokiem scenerii wybrzmiewa tajemniczy (ocierający się o mistykę) motyw, odbiorca bez reszty zanurza się w tym fascynującym, filmowym świecie. Metodycznie budowane napięcie prowadzi widza do zaskakującego odkrycia natury i postawy obcego. To właśnie dzięki sugestywnej, nie stroniącej od dźwiękonaśladowczych zabiegów, muzyce, widz nawiązuje nić sympatii z pokojowo nastawionym przybyszem. Liczne przygody, jakie przeżywa wraz z Elliotem dają przestrzeń do wyprowadzenia pięknego, dynamicznego motywu, który stanie się podstawą melodyczną utworów akcji w końcówce widowiska. Fenomenalnie zaaranżowana oprawa muzyczna do wielkiego finału wpisuje się wielką czcionką w historię muzyki filmowej. Któż bowiem nie zna emocjonującego, łatwo wpadającego w ucho fragmentu, ilustrującego kultową scenę lotu na tle księżyca lub równie ujmującego utworu towarzyszącego scenie pożegnania? To wszystko sprawia, że obok ścieżki dźwiękowej do E.T. nie sposób przejść obojętnie. Wiedzieli to już ówcześni odbiorcy i ludzie z branży, obsypując Williamsa nagrodami (w tym Oscarem). Każdy kolejny rok upływający od premiery filmu Spielberga utwierdza tylko w przekonaniu, że E.T. plasuje się w ścisłej czołówce najlepszych osiągnięć wieloletniej współpracy tego reżysera z Johnem Williamsem. Ten upływający czas zmienił również moje podejście do tej muzyki, czego przykładem jest sporządzona przed laty recenzja, z którą obecnie tylko połowicznie mogę się zgodzić.

Ogrom sukcesu tej muzyki najlepiej widać po statystykach sprzedaży albumów ze ścieżką dźwiękową. Wydany w momencie premiery, czterdziestominutowy soundtrack, przez wiele tygodni brylował na listach bestsellerów, a specjalnie zaaranżowane suity systematycznie pojawiały się w programach koncertowych Johna Williamsa. Winyl, na którym znalazło się 8 utworów, to w głównej mierze aranżacje specjalnie sporządzone i wykonane na potrzeby tego krążka. Przed większymi zmianami uchroniły się tylko nieliczne fragmenty. I z takim to materiałem miłośnicy filmu musieli obcować przez ponad dekadę. W roku 1996 ukazała się edycja specjalna soundtracku zawierająca ponad 70 minut muzyki. Mimo znaczącego rozszerzenia, w dalszym ciągu nie było to kompletne, filmowe doświadczenie. Zresztą podobne niedoskonałości trapiły jubileuszowe, jeszcze bardziej rozszerzone wydanie ścieżki dźwiękowej. 75-minutowy materiał poddany został gruntownej rekonstrukcji, a w książeczce dołączonej do płyty znalazły się obszerne opisy związane z produkcją filmu i muzyki. Dla wielu entuzjastów pracy Williamsa było to wystarczające, tym bardziej, że część z nich posiadała również bardziej przystępną, pierwotną wersję słuchowiska.

Zbliżająca się wielkimi krokami, 35 rocznica premiery E.T. dała sposobność do ponownego zrewidowania nie tylko filmu, ale i muzyki. Ten ciężar odpowiedzialności wzięła na siebie amerykańska wytwórnia La-La Land Records, która już wielokrotnie wsławiła się w pedantycznym podejściu do podejmowanych zadań. Nie inaczej było i tym razem. Wydawcy otrzymali dostęp do oryginalnych taśm z sesji, które przetransferowano do cyfrowego zapisu w 192kHz/24bit. Tyle jeżeli chodzi o materiał filmowy. Aby oddać całokształt pracy, jaką wykonał Williams na potrzeby E.T., sięgnięto również po oryginalne taśmy albumu soundtrackowego spoczywające w archiwach Universalu oraz różnego rodzaju dodatki zapisane i przechowywane w kilku innych miejscach. Całość zremasterowano pod czujnym okiem i uchem Mike’a Matessino i umieszczono na dwóch krążkach. Kompletne słuchowisko wzbogacono fenomenalną szatą graficzną wydania i obszernymi opisami procesu powstawania i rekonstrukcji materiału muzycznego. Jak ten jubileuszowy specjał prezentuje się w praktyce?

Mało powiedzieć, że świetnie. Fenomenalnie! Pomijam kwestię spełniającego współczesne standardy remasteringu, stojącego u producentów La-Li na najwyższym poziomie. Największą satysfakcję budzi fakt uporządkowania całego zbioru nagrań w określone formy prezentacji. I tak oto pierwszy krążek zarezerwowany jest dla filmowej wersji partytury. I gdy spojrzymy na układ utworów i czas trwania, to w porównaniu do tego, co już mieliśmy okazję usłyszeć na wcześniej wydawanych soundtrackach, niewiele się tutaj zmienia. Dwa dodatkowe utwory nie wnoszą zbyt wiele do treści, ale fajnie ją uzupełniają. Początek drugiego krążka to prezentacja oryginalnego soundtracku wydanego w 1982 roku. Zremasterowany, ożywiony w brzmieniu, prezentuje się zdecydowanie lepiej od swojego macierzystego pierwowzoru. Najwięcej atrakcji czeka nas jednak na drugiej połowie krążka, gdzie w formie bonusu umieszczono różnego rodzaju alternatywne wykonania filmowych utworów. Nie ma sensu rozwodzić się nad aranżacyjnymi detalami, ale warto zaznaczyć, że sprowadzają się one do większego aniżeli w filmowych aranżach, wykorzystania sekcji dętej. Podczas procesu tworzenia ścieżki dźwiękowej Spielberg poprosił bowiem kompozytora o położenia większego nacisku na pracę smyczków. Chciał w ten sposób podbić dramaturgię kosztem siły wyrazu ścieżki dźwiękowej. I te zmiany, czasami mniej, innym razem bardziej subtelne, są właśnie wspólnym mianownikiem większości bonusowych utworów. Nie wszystkich, ponieważ znalazły się tam i takie utwory, które ostatecznie w filmie nie wybrzmiały. Przykładem jest kawałek ilustrujący cameo z Harrisonem Fordem – wycięte z finalnej wersji obrazu. Są to jednak dodatki, które zaintrygują tylko zagorzałych fanów ścieżki dźwiękowej Williamsa. Niemniej same w sobie bardzo ciekawe i warte przynajmniej jednorazowego odsłuchu.

Zawsze przy okazji rynkowej premiery tego typu wydań pojawiają się pytania o zasadność inwestowania w nie. Wydawać by się mogło, że jubileuszowe rozszerzenie z 2002 roku powiedziało o ścieżce dźwiękowej do E.T już prawie wszystko. Stawiane na półce obok regularnego, 40-minutowego soundtracku, byłoby idealnym zestawieniem utworów stworzonych na potrzeby tego widowiska. Wielu odbiorców miało więc prawo traktować specjał od La-Li jako zbędną inwestycję. I gdy spojrzymy na ten materiał w czysto pragmatyczny sposób, to trudno się nie zgodzić. Sam przez pewien czas żyłem w przekonaniu, że dwupłytowy album nie jest mi do niczego potrzebny. Do momentu, kiedy w moje ręce wpadła cyfrowa wersja tegoż specjału. Zaintrygowany świetnie odrestaurowanym dźwiękiem i równie (a może nawet bardziej) przejmującą treścią, sięgnąłem w końcu po fizyczną wersję tego albumu. Teraz już wiem, że nie wymieniłbym go na żaden inny, wcześniej wydany krążek. Wytwórnia La-La Land Records po raz kolejny stanęła na wysokości zadania, ale i w tym dopieszczonym do granic możliwości delikatesie znalazła się szczypta goryczy. A jest nią słabej jakości materiał na jakim tłoczono dyski i równie badziewny plastik pudełka w jakim się one znalazły. Od kilku lat amerykańskie podmioty działające na rynku kolekcjonerskim zdają się zaniżać pewne standardy, co w świetle unikatowości tworzonego przez nich produktu, wydaje się paradoksem. O ile więc materiał z jakiego produkowany jest album może budzić słuszne pretensje, to już do muzyczno-graficznej treści wydania nie mam absolutnie żadnych obiekcji. Polecam!


Najnowsze recenzje

Komentarze