Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
François de Roubaix

Monde éléctronique de François de Roubaix, le (kompilacja)

(1972/1973/1974/2004)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 02-07-2014 r.

Wytwórnia Universal France poświęciła dwie antologie elektronicznym eksperymentom Françoisa de Roubaix. Przedmiotem poniższej recenzji jest pierwszy z tych albumów, który swoją premierę miał w 2004 roku, skoncentrowany na marynistycznym wątku w œuvre francuskiego kompozytora. Dla zachowania odpowiedniej perspektywy warto na wstępie zaznaczyć, że fascynacja morzem znajdowała swój wyraz już we wcześniejszej twórczości De Roubaixa. Pasja ta miała swoje pięć minut we fragmentach Les Aventuriers i Operation Gauguin, a w pełni zrealizowała się na gruncie serialu Les Secrets de la Mer Rouge, stanowiącego najdoskonalsze osiągnięcie Francuza w dziedzinie etniki.

Recenzowany album najwięcej miejsca i uwagi poświęca dwóm kompozycjom marynistycznym: La Mer est grande oraz L’Antarctique. Z kronikarskiego obowiązku trzeba jednak wspomnieć również o materiale, który uzupełnia zawartość krążka. W elektroniczny świat De Roubaixa wprowadza słuchacza ikoniczny temat z La Scoumoune, pierwszy i być może najbardziej pamiętny triumf kompozytora w studyjnym okresie jego twórczości. Szalenie oryginalne połączenie syntezatora, katarynki, drumli i fletów wraz z uzależniająco chwytliwą melodią składają się na niekwestionowany klasyk francuskiej muzyki filmowej lat 70. Temat z filmu José Giovanniego otwiera Le Monde éléctronique… i zaprasza odbiorcę w świat nieskrępowanej, muzycznej fantazji.

Reszta materiału pobocznego skompilowana została z różnych źródeł i stanowi zapis procesu twórczego De Roubaixa, prezentując głównie demówki i niewykorzystane fragmenty muzyczne (m. in. dżingle dla telewizji Tele Zaire). Na wyróżnienie zasługuje tutaj R.A.S., krótka suita z zapomnianego dziś filmu Yvesa Boisseta o budzącej kontrowersje wojnie algierskiej. Utwór bazuje zasadniczo na prostym, marszowym temacie, doprawionym werblem oraz wymyślną, elektroniczną fakturą. Konwencją i mechaniką kawałek ten przypomina marsze z thrillerów politycznych Ennio Morricone, choć linia melodyczna R.A.S/ nie ma takiego polotu i została słabiej wypracowana niż u włoskiego maestro. Co ciekawsze momenty zapowiadają jednak późniejszą o ponad rok L’Antarctique.


Pierwszą z dostępnych na albumie morskich wypraw De Roubaixa jest ścieżka do La Mer est grande, 6-odcinkowego serialu przygodowego, którego bohaterami byli młodzi członkowie francuskiej marynarki wojskowej. Na 20-minutowy wybór muzyki składa się przede wszystkim energetyczny mariaż syntezatorów, funkowych rytmów perkusji oraz gitar akustycznej i basowej; Francuz otwarcie czerpie z najmodniejszych trendów w muzyce rozrywkowej, przyozdabiając je typową dla swojego stylu słodką nostalgią, która dodaje morskiemu krajobrazowi niewinnego, podszytego bliżej nieokreślonym smutkiem romantyzmu (śmiała, choć pod względem melodycznym banalna liryka Virginie).

La Mer est grande ma sporo ciekawych momentów, ale cierpi z uwagi na niedostatki technologiczne i budżetowe. Jest to w gruncie rzeczy praca o dwóch obliczach. W pierwszym z nich De Roubaix eksponuje magię żeglugi i kontaktu z bezkresnym morzem – kulminacją jest wspaniały utwór Le chalutier fantôme, gdzie nastrojowy, elektroniczny pejzaż przeplata się z klawiszami, fletnią i gitarą elektryczną, tworząc piękną, zadumaną panoramę. Drugie oblicze ścieżki cechuje się przygodowym kolorytem; temat tytułowy rozbrzmiewa patosem, melodia akcentowana jest przez stanowcze frazy trąbki i puzonu, a przestrzeń muzyczną uzupełnia bogaty w efekty dźwiękowe podkład syntezatora. Czuć tu jednak ograniczenia wynikające z archaicznej formuły telewizyjnej – muzyka miejscami stara się wpisać w estetykę ówczesnego kina przygodowego, ale bez większego zespołu wykonawczego i z racji limitów technologicznych jest to próba dosyć karkołomna. La Mer est grande traktować więc należy przede wszystkim jako przedpole dla dalszych eksperymentów.

Ocena muzyki:


Sednem albumu jest odrzucona ilustracja do L’Antarctique, filmowego zapisu podróży na Antarktydę, podjętej przez dokumentalistę i badacza mórz, „kapitana” Jacquesa-Yvesa Cousteau. Legendarny podróżnik w kwestiach muzycznych okazał się tradycjonalistą i nie zaaprobował odważnej, elektronicznej wizji De Roubaixa, co było dla artysty dużym ciosem, zawodowym i osobistym. Trudno się jednak takiej reakcji kompozytora dziwić: L’Antarctique to bez wątpienia najambitniejsze przedsięwzięcie elektroniczne w jego karierze, swoiste zwieńczenie kilkuletnich artystycznych poszukiwań.

Połączenie elektroniki z brzmieniami orkiestry (głównie sekcja smyczkowa) oraz instrumentami solowymi (klawisze, perkusja, aerofony) nigdy wcześniej nie osiągnęło u Francuza takiego stopnia wyrafinowania. Jeśli podróż Cousteau miała odkrywać przed widzami obce, malownicze światy bieguna południowego, to ścieżka De Roubaixa eksploruje równolegle granice muzycznej wyobraźni. Kompozytor dawno nie był już tak zainspirowany – wśród elektronicznych dźwięków i zdumiewających aranżacji, niczym w kalejdoskopie przewija się morskie królestwo, egzotyczne i pociągające. Francuz jest jednym z pierwszych, którym udaje się przy pomocy elektroniki zmierzyć z majestatem nieodgadnionej przyrody.

Rozmarzenie, ekscytacja, obietnica wyjątkowych wrażeń – oto co odczytać można z tematu przewodniego L’Antarctique. Elektroniczne dźwięki melodii odmierzane są z seryjną precyzją, niczym monolog pokładowego sonaru albo powtarzający się sygnał-wezwanie. W utworze Plongée de glace głęboki syntezatorowy beat utożsamić można z ociężałym pulsem zamarzniętego oceanu, prawiecznym tętnem, którego pogłos solennie rozpościera się wśród morza elektroniki. Kompozycyjny majstersztyk z pogranicza ambientu, który sekwencję nurkowania pod powierzchnią lodu wynosi do rangi misterium, ostatnie arcydzieło De Roubaixa.

Powrót z tych natchnionych głębokości nie odbiera L’Antarctique uroku. Kolejne utwory (Survol, Baleines) to malownicze impresje oceaniczne, koncepcyjnie nieodległe od późniejszych prac Vangelisa. Pożegnalny finał domyka tę krótką, ale zjawiskową podróż klamrą: tęskne i radosne frazy syntezatora podsumowują zebrane doświadczenia, a powracający z rozmachem temat główny zapowiada, że na Antarktydzie przygoda się nie kończy. Cousteau mógł uważać inaczej, ale my wiemy, że spośród kompozytorów muzyki filmowej De Roubaix był tym, który morze rozumiał najlepiej.

Ocena muzyki:

Recenzowana antologia jest z pewnością pozycją godną uwagi, choć jak to bywa z elektroniką lat 70-tych, wymaga miejscami odpowiedniej perspektywy. Niezależnie od gustów i preferencji zachęcam jednak do odsłuchu, chociażby dla wspaniałej L’Antarctique, która po kilku dekadach wreszcie odzyskała należne miejsce wśród pereł muzyki elektronicznej swoich czasów.

Najnowsze recenzje

Komentarze