Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jonny Greenwood

You Were Never Really Here (Nigdy cię tu nie było)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-09-2018 r.

Warto od czasu do czasu wyjść ze strefy mainstreamu, by odpocząć od wymierzonych i dopieszczonych blockbusterów, które poza sferą wizualną rzadko kiedy oferują coś więcej. Ale wejście w kino problemowe w akompaniamencie nieszablonowych artystów, czasami przypomina kubeł zimnej wody wylewany na głowę odbiorcy. I takie właśnie odczucia towarzyszy mi, kiedy zabieram się za kolejne obrazy Lynne Ramsay. Brytyjka od lat utożsamiana jest z dziełami, które do najlżejszych nie należą. Kto widział Musimy porozmawiać o Kevinie, ten doskonale zdaje sobie sprawę jak trudne treści porusza w swoich obrazach Ramsay. Nie spieszy się z ich realizacją. Jej aktywność w branży ogranicza się w głównej mierze do długich przygotowań, błyskawicznej realizacji i pasma sukcesów na różnego rodzaju przeglądach i festiwalach. O jakimkolwiek sukcesie finansowym nie ma większej mowy. I najnowsze dzieło tej artystki – dramat psychologiczny Nigdy cię tu nie było (You Were Never Really Here) – jest tego najlepszym przykładem.

Osią wokół której obraca się film z Joaquinem Phoenixem w roli głównej jest postać Joe – byłego agenta do zadań specjalnych, który żyjąc w swoim rodzinnym domu ze schorowaną matką, zmaga się z demonami przeszłości. Przyjmując rożnego rodzaju zlecenia (ocierające się miejscami o gangsterkę), ucieka od destrukcyjnych, samobójczych myśli. Frustrację rekompensuje sobie niepohamowaną brutalnością, co paradoksalnie tylko potęguje wewnętrzny krzyk. Kiedy pewnego dnia przechodzi do niego senator z prośbą o odnalezienie zaginionej córki, jego życie wywraca się do góry nogami. Podjęte działania przyjmują nieoczekiwany obrót, sprawiając, że zlecenie staje się dla Joe prywatną vendettą. Obrazy metodycznych przygotowań bohatera do działań co rusz mącone są jego depresyjnymi atakami i nękającymi go wizjami. A całość tego niepokojącego przekazu potęgowana jest błyskotliwą, bardzo oryginalną i świetnie wpasowaną w realia filmowe, ilustracją muzyczną.

Jej autorem jest (można już to powiedzieć) stały współpracownik Lynne Ramsay – Jonny Greenwood. Brytyjski muzyk – gitarzysta popularnej grupy Radiohead – co prawda muzykę filmową traktuje jako odskocznię od koncertowej rutyny, ale nie można powiedzieć, że ją bagatelizuje. W jego filmografii nie ma tytułów przypadkowych, a nietypowym podejściem potrafi skupić uwagę odbiorców i krytyków. Przykładem niech będzie opisywana tutaj praca, ale i wcześniejsze dzieło Greenwooda, które docenili nawet amerykańscy akademicy – Nić widmo. W przeciwieństwie jednak do tego skądinąd klasycznie skonstruowanego dzieła, Nigdy cię tu nie było wymyka się wszystkim standardowym ramom gatunkowym.

Pierwsze zetknięcie z tą kompozycją nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Mój błąd, że w pierwszej kolejności sięgnąłem po krążek CD z soundtrackiem. Okazuje się, że bez filmowego kontekstu ta ilustracja jest chaotycznym zbiorem eksperymentalnych form, które czerpią z wielu gatunków i stylów. Pogodzenie tego wszystkiego w ramach jednego słuchowiska nie jest łatwe, więc znajomość dzieła Ramsay jest jak najbardziej wskazana. Tylko tam możemy się przekonać, że ścieżka dźwiękowa nie jest wcale elementem budującym dramaturgię. O jakiejkolwiek narracji również nie może być mowy, ponieważ muzyka pojawia się w kilku raptem scenach. A jakby tego było mało, najczęściej kłóci się ze sferą wizualną. Blamaż? Nic z tych rzeczy! Największą zaletą tego nieszablonowego tworu jest jego kontekstowość – nierozerwalna więź scalająca stylistykę oraz wykonawstwo pracy z aktualnym stanem psychicznym bohatera. Jest więc trochę niepokoju wyrażanego serią dysonansów, zabawa smyczkami, szczypta ambientu, retro-elektroniki oraz kilka melodii, w które wkrada się fałszywa nutka. Wszystko to wymykające się jakimkolwiek standardom gatunkowym.

Sama filozofia wykorzystania tych fragmentów daleka jest od estetyki typowego thrillera psychologicznego. Kontrapunktyczne zestawienie eksperymentalnych kawałków z obrazem nie wydaje się tutaj najbardziej zaskakującym posunięciem. Imponuje natomiast akustyka nagrania, którą bardzo mocno uwypukla się w filmowym miksie. Muzyka zawsze jest na pierwszym miejscu, eksponując zabawy z nietypowymi środkami muzycznego wyrazu. Do tego stopnia, że miejscami tracimy orientację, czy rozsiane po panoramie dźwięki nie są przypadkiem elementem świata przedstawionego widzianego oczami głównego bohatera. Mniejszych problemów w tym zakresie dostarczają proste melodie osadzone na elektronicznych samplach. Ale i tutaj kompozytor unika banalizowania swojego tworu, wrzucając w pozornie proste struktury jakąś nutkę fałszu lub niekonwencjonalny wokal. Słuchając tego wszystkiego można odnieść wrażenie, że muzyka jest idealnym odzwierciedleniem tego, co dzieje się w głowie głównego bohatera. Całość wydaje się imponująca od strony koncepcyjnej i równie brawurowa pod względem wykonawczym. Ale czy w oderwaniu od swojego kontekstu ma jakąkolwiek moc sprawczą?

I to jest chyba największy problem pracy Greenwooda (nie tylko tej, ale i wielu innych). Awangardowe podejście do ilustracji pchnęło ten projekt w objęcia nierzadko absurdalnych rozwiązań, co w oderwaniu od filmowego kontekstu wydaje się chaotycznym, skrajnie eksperymentatorskim, ocierającym się o psychodelikę, tworem. Czterdziestominutowy soundtrack wydany nakładem Lakeshore Records nie można zaliczyć do łatwych w obyciu. Mimo dosyć korzystnego czasu prezentacji, głównym problem w przyswajaniu zawartości krążka jest brak jakiekolwiek wspólnego mianownika scalającego treść. Każdy utwór żyje tu swoim unikatowym życiem, serwując odbiorcy zaskakujące wybory stylistyczne wsparte nieszablonowymi formami wykonawczymi. Są chwile, kiedy prześlizgujemy się przez krążek bez większego problemu, ale zazwyczaj mści się to potężną dawką dysonansu we fragmentach ilustrujących brutalne działania Joe’a.

Początki w żaden sposób nie zwiastują takiego obrotu spraw. Tree Synthesisers roztacza nad słuchaczem melancholijną, ale dosyć przyjemną atmosferę. Pierwsze fragmenty burzące ten ład i zwiastujące nieustanną zabawę konwencją serwuje nam Sandy’s Necklace. Później jest już tylko gorzej. Fałszujące smyczki, gubiące rytm perkusjonalia i natarczywa, choć modna ostatnio, retro-elektronika. To nie jedyne czym częstowani jesteśmy na przestrzeni kilku dosłownie minut. W międzyczasie otrzemy się również o sound-designerską, ambientową teksturę, a kulminacją tych zmagań będzie wymagający sporej dozy cierpliwości YWNRH. Tytuł utworu podpowiada nam, że jeżeli przetrwamy ten niespełna 4-minutowy potworek, to z pozostała częścią soundtracku nie powinniśmy mieć większych problemów. Ilustracja finalnych sekwencji koncentruje się bowiem na budowaniu grozy za pomocą dysonujących ze sobą instrumentów smyczkowych. W warunkach filmowych robi to oczywiście ogromne wrażenie, ale na krążku nie fascynuje w podobnym stopniu. No chyba że akustyka, która koncentruje więcej uwagi niż treść muzyczna.

Album soundtrackowy do Nigdy cię tu nie było traktować więc można jako pewnego rodzaju ciekawostkę – ciężką w obyciu i wymagającą. Poziom abstrakcji tej kompozycji jest bowiem tak samo fascynujący, co irytujący. Przyznam, że wymiękłem podczas pierwszej próby przebrnięcia przez materiał zgromadzony na krążku. Dopiero filmowy kontekst pozwolił znaleźć zrozumienie dla podejmowanych przez Greenwooda działań. Nie jest to zatem płyta, którą polecałbym miłośnikom klasycznych soundtracków. Lepiej chyba sięgnąć po dzieło Lynne Ramsay, by przekonać się o faktycznej sile działania ścieżki dźwiękowej Johnnego Greenwooda. Artysty „z łapanki”, który swoją pomysłowością zawstydza niejednego hollywoodzkiego rezydenta branży muzyki filmowej.

Najnowsze recenzje

Komentarze