John Barry

Until September (Do września)

(1984/2011)
Until September (Do września) - okładka
Marek Łach | 27-03-2013 r.

Miejsce akcji filmu, sentymentalna fabuła, jego mizerna jakość, nawet pierwsze takty ścieżki – wszystko to zwiastuje kolejny z niezliczonych, niezobowiązujących romansów soundtrackowych pióra Georgesa Delerue. Dopiero ustna harmonijka w drugim utworze płyty skutecznie wyrywa z tego stanu niepewności, wprowadzając słuchacza w melancholijne rejony zarezerwowane dla poetyki Johna Barry’ego. Anglikowi tym razem nie udaje się jednak wynieść filmowej opowieści na wyższy poziom; wprawdzie jego stylowe liryczne brzmienie obniża nieco stężenie cukru zawartego w obrazie Marquanda, niemniej finalnie ilustracja muzyczna zatrzymuje się w stadium wdzięcznej bajki i nie jest niczym więcej, aniżeli prostolinijną pochodną filmu.

Od strony aranżacyjno-instrumentalnej pomysł Barry’ego na barwę ścieżki jest, jak zwykle, ujmujący w swojej prostocie – zwiewność romansu głównych bohaterów kompozytor akcentuje poprzez współbrzmienie fletu, fortepianu, gitary i smyczków (i tu o pomyłkę z Georgesem Delerue byłoby nietrudno), które nadaje muzyce gatunkowej lekkości, wakacyjnego optymizmu z nutką marzycielskiej czułostkowości. Do tego podstawowego zespołu wykonawczego Anglik dołącza miejscami kilka instrumentów dodatkowych, których obecność – zaryzykuję tezę – stanowi crème de la crème opisywanej kompozycji.

Pierwszym z nich jest saksofon tenorowy, wyzwalający na niespełna minutę utworu Foreplay element namiętnego uniesienia i rzewnej nostalgii, przywodzący na myśl cudowne Crimes of the Heart towarzyszącego nam od początku recenzji francuskiego mistrza Delerue. Pośród całej słodyczy tematu przewodniego, brzmienie saksofonu jest jak gdyby przebłyskiem innej, bardziej dorosłej rzeczywistości, której próżno szukać w filisterskiej miłostce nakręconej przez Marquanda. Drugim instrumentem, na który warto zwrócić uwagę, jest gitara elektryczna, prominentnie obecna w One More Time, jedynym na płycie utworze uciekającym od poetyki sentymentalnej bajeczki: mglisty dialog solowej gitary z saksofonem kreuje atmosferę przygnębienia i rezygnacji, która (poniekąd błędnie) zdaje się zwiastować rozczarowania, jakie staną się udziałem uczestników paryskiego romansu. Już rok później popularny „elektryk” posłuży do odświeżenia konwencji bondowskiej muzyki akcji w Zabójczym widoku. Trzecia, najmniej może znacząca – choć warta odnotowania – instrumentalna innowacja to flugelhorn (potocznie: skrzydłówka) w utworze Seine, aczkolwiek w tym akurat przypadku trudno mówić o czymś więcej aniżeli ładnym orkiestrowym landszafcie, przypominającym trochę lirykę Anglika z przełomu lat 60-tych i 70-tych.

Pomijając wskazane wyżej, klimatyczne przerywniki, ścieżka (podobnie jak i film) tonie jednak w nazbyt chyba ulotnym, sentymentalnym sosie: może i gładko wpisującym się w bezpretensjonalne ekranowe wydarzenia, ale równie łatwo umykającym z pamięci słuchacza nieskorego do wzruszeń płynących z landrynkowej estetyki komedii romantycznych. Temat przewodni jest ładny, acz na standardy Barry’ego mało wykwintny; nie wydaje się też mówić o bohaterach filmu niczego, co nie wynikałoby z kart sztywnego scenariusza. Jak na niezobowiązujące, kinowe romansidło, temat i ścieżka jak najbardziej spełniają swoje podstawowe funkcje, są też solidną muzyką per se, nawet jeśli balansującą momentami na granicy kiczu (wszystkie te określenia odnieść można np. do finałowego He Catches Her). Porównywalne walory estetyczne można jednak znaleźć w innych pracach kompozytora z tamtego okresu, które na dodatek przewyższają Until September o kilka klas w kategoriach artystycznych i intelektualnych.

Na niekorzyść ścieżki działa także pewna monotonia, która wkrada się w albumową prezentację, niezależnie od tego, czy słucha się akurat wersji chronologicznej (utwory 1-16), czy też oryginalnej aranżacji albumowej dokonanej przez kompozytora (utwory 17-29) – obie bowiem na aktualnej edycji soundtracku umieścili włodarze wytwórni Kritzerland. Anglik w swojej dyskografii często miewał tendencje do ciut nadmiernej eksploatacji tematów przewodnich i o ile w wielu przypadkach zaufanie, jakie w nich pokładał, było usprawiedliwione, to akurat Until September wydaje się być zbyt zachowawczy i zbyt mało interesujący od strony melodycznej, by uzasadniać ciągłą powtarzalność motywu głównego bądź jego fragmentów. Nie bez przyczyny zresztą na tle całości wybijają się te momenty, w których Barry ucieka od tematu (One More Time) czy też konstruuje względem niego malowniczy kontrapunkt (Foreplay, Seine).

Jako słuchaczowi i recenzentowi wydaje mi się, że konstruktywna krytyka twórczości Johna Barry’ego domaga się szerokiej rozpiętości ocen, umożliwiającej jakościowe uszeregowanie poszczególnych ścieżek bez względu na ich – niemal każdorazową – techniczną perfekcję czy walory estetyczne. Wśród tych niewątpliwych zalet, połączonych z niezaprzeczalnym instynktem ilustracyjnym Anglika, doszukać się można wyborów artystycznych, które z wieloletniej perspektywy potrafią budzić wątpliwości, a nawet obiekcje. Until September przynależy do tej ostatniej grupy: chwilami chciałoby się, by każda współczesna komedia romantyczna mogła pochwalić się muzyką na takim poziomie, innym razem – by John Barry w swojej nieomylności zagrał bardziej ryzykownie.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.