Jeżeli miałbym się kiedykolwiek zabrać za produkcję filmową, to poszedłbym w kino grozy. Czemu? Ponieważ jest relatywnie tanie w produkcji, a na brak zainteresowania rzadko kiedy można narzekać. Spory potencjał do spijania tej śmietanki sukcesu miało Sanktuarium (The Unholy) oparte na bestsellerowej powieści Jamesa Herberta. Tym bardziej wydawało się to obiecujące, gdyż produkcją zajął się mistrz gatunku, Sam Raimi. Natomiast za scenariusz odpowiedzialny był Evan Spiliotopoulos, dla którego Sanktuarium było również debiutem reżyserskim. Jaki był więc efekt końcowy? Cóż, nie będzie przesadą stwierdzenie, że wyszło jak zwykle. Historia sama w sobie jest naprawdę intrygująca. Oto bowiem poznajemy losy pewnej dziewczyny, która doznaje cudownego uzdrowienia, twierdząc, że objawiła jej się sama Maryja. Miejsce, gdzie się to dokonało od razu obrasta kultem. Temu wszystkiemu z wielkim sceptycyzmem przyglądają się goniący za sensacją dziennikarz oraz miejscowy duchowny. Znamienne wydają się wypowiedziane przez tego drugiego słowa: „Gdzie Pan Bóg kościół buduje, tam diabeł kaplicę stawia”. Dalszy rozwój wydarzeń jest łatwy do przewidzenia… Zbyt łatwy i zbyt naiwnie zaserwowany odbiorcom. Można odnieść wrażenie, że skrzętnie budowana atmosfera pęka pod naporem szorstkich i fatalnie zrealizowanych scen grozy eksponujących chore wręcz zamiłowanie do nadużywania tricków „jump scare”. Dodatkowym problemem jest budżetowa grafika komputerowa, która totalnie odrywa widza od jakiegokolwiek poczucia strachu. W ten oto sposób Sanktuarium trafia na listę filmów jednorazowego użytku: do obejrzenia i zapomnienia.
Jednorazowe w użyciu bywają również ścieżki dźwiękowe kompozytora, który zwerbowany został do Sanktuarium. Angaż Josepha Bishary, skądinąd dziwny jeżeli weźmiemy pod uwagę stojącego za produkcją Raimiego, okazał się bezpiecznym rozwiązaniem. Któż bowiem, jak nie Bishara byłby w stanie bez większego problemu wejść w świat demonów i wstrząsnąć nim od postaw swoją muzyką? Swoją drogą trzeba mieć naprawdę czarną, spowitą dogłębnym mrokiem duszę, aby swoją karierę w branży muzyki filmowej zamykać tylko w obrębie filmów grozy. Mało tego. Bishara często występuje w ilustrowanych przez siebie obrazach, wcielając się w postaci demonów oraz innej maści straszydła. Można by napisać, że jest to właściwy człowiek na właściwym stanowisku. Niestety, jak każda profesja, gdzie wykonuje się tylko kreślony zbiór czynności, tak i ta staje się w pewnym momencie monotonnym powielaniem wypracowanych wcześniej schematów. Sanktuarium nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem. Stylistyka, w jakiej zamknięto ścieżkę dźwiękową, wpisuje się w założenia setek, jak nie tysięcy analogicznych opraw muzycznych, gdzie za pomocą ”rozstrojonej” orkiestry, piskliwej elektroniki i mnóstwa zabiegów postprodukcyjnych osiąga się status quo pomiędzy stale budowanym napięciem a grozą. Zaskakujące natomiast, że Sanktuarium stara się w tym wszystkim iść o krok dalej, dorzucając do tego zestawu również partie wokalne.
W sumie gdyby się nad tym głębiej zastanowić, a przede wszystkim po zapoznaniu się z samym filmem, można dojść do wniosku, że pójście drogą akcentów chóralnych było najbardziej sensownym rozwiązaniem. Mamy bowiem młodą dziewczynę, którą dotyka coś na pozór cudownego, odmieniającego życie jej oraz bliskich. Mistyczne doświadczenie idealnie podsumowuje często powracający i rozpływający się w ambientowych aranżach, żeński wokal. Jednakże muzyczne sacrum, jakie uprawia tutaj Bishara, jest tylko fasadą tego, co kryje się głębiej. A w miarę odkrywania kolejnych kart historii, a nade wszystko w sposobie, w jakim kompozytor aranżuje wszystkie te liryczne akcenty, odczytać można nieuchronnie zbliżającą się konfrontację. I do takowej dochodzi w momencie, kiedy w otoczeniu dziewczyny pojawia się demon. Autor ścieżki dźwiękowej szybko zmienia również swoje podejście do ilustracji. Ciepłe wokalizy zamieniane są na niskie, męskie partie chóralne, nie pozostawiające jakichkolwiek wątpliwości, co do natury pojawiającego się ducha. Natomiast oniryczne, ambientowe granie ustępuje miejsca tradycyjnym w kinie grozy, smyczkowym dysonansom. Od tego momentu zafascynowanie partyturą zaczyna się rozmywać w tle postępującej sztampy i melodycznej absencji. W tym miejscu na usta ciśnie się tylko jedno – miłe złego początki.
I choć koniec nie jest w żaden sposób żałosny, jakby sugerowało przysłowie, to jednak nie trudno o lekkie poczucie rozczarowania. Tym bardziej, kiedy przyjdzie nam się zmierzyć z albumem soundtrackowym, gdzie 37-minutowy zestaw utworów przeprowadza nas przez równe stany emocjonalne: od umiarkowanego zachwytu, poprzez zobojętnienie, a na znużeniu skończywszy. Mimo wszystko jest to jeden z najbardziej przystępnych soundtracków, jaki kiedykolwiek zaserwował nam Joseph Bishara. Żadna inna ścieżka dźwiękowa, nawet z flagowego produktu tego twórcy – serii Obecność – nie dawała tylu powodów do chociażby częściowej fascynacji i chęci powrotu do wybranych fragmentów. No ale właśnie… Brakuje tu swoistego wykończenia, przysłowiowej kropki nad i, która wyniosłaby partyturę Amerykanina ponad gatunkową przeciętność. Tym czymś mógłby być elastyczny temat – melodia lawirująca między wątkami dobra i zła. Kończąc przygodę z albumem soundtrackowym można bowiem odnieść wrażenie, że odprawiani jesteśmy z niczym.
I jeszcze jedno. Słuchając tego soundtracku w tyle głowy siedziała mi oprawa muzyczna, jaką kilka lat wcześniej Abel Korzeniowski popełnił na rzecz filmu Zakonnica. Nie można nie odnieść wrażenia, że gdyby Bishara pewne elementy swojej partytury bardziej dopracował, to efekt końcowy byłby równie satysfakcjonujący, jak w przypadku pracy naszego rodaka. Mimo wszystko Sanktuarium odznacza się na tle kliszowych i asłuchalnych kompozycji Bishary, do których zdołał nas przyzwyczaić przez lata swojej działalności w branży muzyki filmowej. A to już jest coś!