Twisters w reżyserii Lee Isaaca Chunga, to nie tyle sequel, co osobna historia inspirowana pierwszym widowiskiem. Opowiada o byłej łowczyni burz, która zmagając się z traumatycznymi wspomnieniami z przeszłości nie odmawia jednak pomocy swojemu przyjacielowi badającemu zjawiska tornad w Oklahomie. Film z Daisy Edgar Jones i Glenem Powellem, to świetne widowisko, które zaskakuje zarówno ciekawą historią, jak i sposobem jej opowiadania. Na uwagę zasługuje również niewybredna strona wizualna oraz pieczołowita dbałość twórców o zachowanie wszelkich niuansów związanych z omawianymi w filmie zjawiskami pogodowymi. Szkoda, że temat ten przykuł uwagę głównie amerykańskiej widowni, ponieważ 200-milionowy budżet produkcji trudno będzie zwrócić kinowymi wpływami.
Muzykę do filmu z 1996 roku napisał Mark Mancina i obecnie jest to jedna z najbardziej kultowych opraw muzycznych do filmów katastroficznych. Skomponowana (jak większość ówczesnych filmów akcji) w symfoniczno-rockowym stylu, nie stroniła od chwytliwych momentów i klarownej tematyki. Dlaczego zatem nie zdecydowano się po raz kolejny sięgnąć po doświadczenie tego kompozytora? Na trzy miesiące przed premierą świat obiegła informacja o zatrudnieniu Benjamina Wallfischa. Wspólnym mianownikiem tych dwóch twórców było jednak to, że przez wiele lat współpracowali oni z Hansem Zimmerem. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że kariera Manciny przez minione lata powoli wygasała – na jego ręce trafiało coraz mniej projektów, a ich ranga daleka była od tego, co jeszcze dwie dekady temu „obsługiwał”. Nie dziwne, że pojawiły się obawy o kontynuację muzycznej spuścizny. Ale czy słuszne?
Moim zdaniem nie. Twisters jako samoistny sequel nie potrzebował odnosić się do tematyki stworzonej przez Mancinę. Aczkolwiek skoro podjęte środki w pierwszym filmie doskonale się sprawdziły, postanowiono uwzględnić je w najnowszej produkcji. I tak oto otrzymujemy dynamiczną muzykę angażującą cały potencjał orkiestrowo-chóralnego brzmienia wzbogaconego o elementy country oraz rocka – typowe dla serii. Ich obecność nie jest przypadkowa. Film Chunga wypełniają szlagiery z pogranicza tych dwóch gatunków, wiec ilustracja siłą rzeczy musiała dostosować się do wymowy piosenek. I faktycznie kiedy fabuła serwuje nam spokojniejsze fragmenty, gdzie bohaterowie nawiązują konwersację w wiejskiej scenerii, rywalizują ze sobą lub korzystają z lokalnej rozrywki, muzyka nie pozostawia większych złudzeń. Natomiast wszystko to, co związane jest z tytułowym zjawiskiem pogodowym ilustrowane jest już w jak najbardziej tradycyjny sposób – za pomocą orkiestry osadzonej na charakterystycznych perkusjonaliach z towarzystwem subtelnej elektroniki. Miłym zaskoczeniem podczas seansu było odkrywanie, że tego typu granie nie ogranicza się tylko do dyktowania tempa akcji. Ścieżka dźwiękowa stara się opowiadać jakaś historię, a sposób aranżowania instrumentów orkiestrowych wychodzi poza to, co w ostatnich swoich pracach prezentował Benjamin Wallfisch. Szczególnie warte uwagi są solówki fortepianowe rozpościerające nad całością nutkę tajemniczości. Jest to o tyle zaskakujące, gdyż po tym produkcie niewielu spodziewało się niczego nadzwyczajnego. Gatunek katastroficzny jest ostatnio w recesji, ot zupełnie jak ścieżki dźwiękowe zdobiące tego typu widowiska.
Kompozycja Wallfischa jest zrównoważona zarówno pod względem dramaturgicznym, jak i emocjonalnym dzięki obecności lirycznego motywu Kate. Muzyka Brytyjczyka świetnie zgrywa się z filmowymi wydarzeniami i co ciekawe, dobrze jest miksowana z innymi elementami dźwiękowymi. To wszystko sprawia, że po zakończonym seansie miłośnik muzyki filmowej zapragnie zmierzyć się z tą kompozycją w domowym zaciszu.