Kiedy bracia Coen zabierają się za jakiś film, można być pewnym dwóch rzeczy. Po pierwsze nie będzie to tania sensacja, a film, który jeżeli wcześniej nie uśpi, to z pewnością zmusi do myślenia. Kolejnym pewnikiem jest osoba odpowiedzialna za skomponowanie oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Historia współpracy Ethana i Joela Coenów z Carterem Burwellem jest już wręcz legendarna i choć nie owocuje wiekopomnymi dziełami, to pokazuje, że wzajemne zaufanie i zrozumienie na linii reżyser-kompozytor jest podstawą efektywnej pracy. Przykładem tego jest recenzowany niedawno soundtrack do filmu Poważny człowiek. Skrajna oszczędność w dawkowaniu dźwiękiem niewątpliwie znalazła swoją rację bytu w kontekście filmowym, na płycie natomiast wyraźnie zgubiła swój sens. Zabierając się za słuchanie najnowszego dzieła Burwella, Prawdziwe męstwo, nie spodziewałem się większych zmian pod tym względem. Czy się rozczarowałem? Raczej pozytywnie.
Remake słynnego klasyka filmowego z roku 1969 sugerował dwa możliwe kierunki postępowania kompozytora – sięgnięcie po zarysowane już wcześniej na tym polu dokonania Elmera Bernsteina, bądź też konsekwentne trzymanie się swojej niechęci do nadmiernego zapychania filmu muzyką. Jak się później okazało, pogodzenie obu koncepcji w ramach jednej nie było aż tak trudne. Carter Burwell stworzył bowiem partyturę identyfikującą się ściśle z duchem ujętych w historii filmowej czasów. Z drugiej strony muzyka ta w niczym nie przypomina klasycznie rozumianej ścieżki dźwiękowej do westernu. Nie jest ona przebrzmiała, a raczej oszczędna w środkach muzycznego wyrazu i jak się okazuje, nawet w swojej treści. Dosyć istotnym czynnikiem mającym wpływ na taki stan rzeczy była ciekawa skądinąd idea braci Coen. Idea zamknięcia płaszczyzny muzycznej w obrębie aranżacji znanych XIX-wiecznych hymnów i pieśni amerykańskich. Twórcy filmu doszli do wniosku, że takie przewrotne (kontrapunktowe można wręcz rzec) muzyczne spojrzenie na historię Mattie Rose stworzy atmosferę utraconej niewinności młodej osoby – dziewczyny, która przemierza kraj w poszukiwaniu zemsty na mordercy swojego ojca. Muszę przyznać, że zarówno sam pomysł jak i sposób jego realizacji wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Carter Burwell nie poprzestał bowiem na zwykłych aranżach. Posługując się kilkoma wzorcami tematycznymi nie omieszkał stworzyć pewnej logicznej muzycznej opowieści, która choć na albumie soundtrackowym nie urzeka tak bardzo, to w ramach filmowych wydaje się być bardzo istotnym medium przybliżającym widzowi głównych bohaterów.
Punktem wyjściowym pracy Cartera Burwella stała się pieśń Leaning on the Everlasting Arms. Prosta, raczej pogodna melodia potraktowana została przez niego jako temat głównej bohaterki filmu, Mattie. W związku z tym stał on się również tematem przewodnim całej ścieżki dźwiękowej. Zadziwia szeroki wachlarz sytuacji, w jakich potrafi odnaleźć się ten motyw. Począwszy od fortepianowych, przyjemnych dla ucha, leniwie otwierających film braci Cohen utworów (np. The Wicked Flee), a skończywszy na zdecydowanych orkiestrowych aranżach pojawiających się w miarę rozwoju wydarzeń. Wspomniany wcześniej fortepian jest tu kluczowym instrumentem za pomocą którego Carter Burwell wyprowadza kolejne tematy. Postępuje przy tym nieco schematycznie: na pierwszy plan wysuwa partie solowe po czym stopniowo uwalnia pozostałe instrumenty. Wszystko to sprawia, że prezentowany przez kompozytora materiał muzyczny wydaje się usystematyzowany i przemyślany, choć nierzadko nużący i tendencyjny…
Najbardziej ekspresyjna jest oczywiście muzyka akcji i budujący napięcie underscore. Skłaniają one dęciaki i instrumenty perkusyjne do bardziej wytężonej pracy. Nie spodziewajmy się tu jednak niczego podniosłego na miarę patetycznych tematów Bernsteina. Utwory takie jak A Methodist And A Son of Bitch oraz Taken Hostage wyraźnie sugerują, że muzyce Burwella znacznie bliżej do nieskomplikowanego pod względem orkiestracyjnym Tańczącego z wilkami. W kreujących poczucie zagrożenia atonalnościach i specyficznym stylu ilustracyjnym doszukać się tu również można pewnych inspiracji maestro Ennio Morricone. Oczywiście do tych wielkich wzorców Burwellowi jeszcze daleko, ale podejmowana przez niego próbą zrozumienia obrazu każe patrzeć na ten wysiłek w kategoriach pewnego rodzaju sukcesu.
Prawdziwe męstwo jest zatem ścieżką dobrze wywiązującą się ze swoich zadań ilustracyjnych. Z pewnością nie wyłamuje się narzuconym już wcześniej konwencjom gatunkowym. Nie przeciwstawia się również idei oszczędnego dawkowania dźwiękiem w filmach braci Coen. Niestety to, co dobrze sprawdza się w obrazie, poza nim niekoniecznie musi w równym stopniu zachwycać. Choć w porównaniu do Poważnego człowieka – poprzedniego owocu współpracy na linii Burwell-Coen – jest na czym ucho zawiesić, a i czas trwania płyty z soundtrackiem wydaje się rozsądny. Osobiście jednak radziłbym przemyśleć sprawę dwa razy zanim zainwestuje się w ten dedykowany dla koneserów gatunku krążek.