Seria Transformers była swego czasu jedną z najbardziej dochodowych w gatunku s-f. Ale po drobnej „zadyszce” Ostatniego rycerza, studio Paramount postanowiło spróbować czegoś innego. I tak też powstał film Bumblebee. Umiarkowany sukces, ale przede wszystkim dobre recenzje, sprawiły, że zdecydowało się pójść dalej tą drogą. Czy słusznie?
Transformers: Przebudzenie bestii, to niejako kontynuacja Bumblebee, ale jednocześnie nowy start dla serii odartej już z męczącego stylu Baya. Studio przeliczyło się jednak w swoich kalkulacjach, ponieważ stworzone przez Stevena Caple Jr. widowisko nie zaoferowało właściwie niczego nowego pod względem koncepcyjnym. W dalszym ciągu podziwiamy dzielne Autoboty stające w obronie mieszkańców Ziemi. Zmieniają się tylko przeciwnicy i okoliczności, wśród których wyróżnić należy przybierające formę zwierząt Maximale, czy potężnego Unicrona „pożerającego” światy. Może dlatego zainteresowanie tym filmem było tak niskie już w momencie premiery? Nie pomogła również wyjątkowo skromna kampania promocyjna, którą przyćmiły inne tytuły od konkurencyjnych wytwórni. W finalnym rozrachunku może się okazać, że plany dotyczące nowej franczyzy wylądują w koszu. Nic bowiem nie wskazuje na to, że Przebudzenie bestii zwróci nawet koszty produkcji.
Filmy Michaela Baya można było krytykować za wiele nietrafionych pomysłów, ale jedno sprawdzało się w nich jak należy – muzyka. Pomysł aby do superprodukcji zaangażować mało znanego wówczas Steve’a Jablonskyego był strzałem w dziesiątkę, czego dowodem są przebojowe tematy przewijające się przez całą serię. Do tworzenia oprawy muzycznej filmu Bumblebee zatrudniono jednak kogoś zupełnie innego. I choć wybór Dario Marianellego nie każdemu przypadł do gustu, to ogólnie panowało zrozumienie, że spin-off oderwany od stylistyki Baya potrzebował zupełnie innej muzyki. Jednakże Przebudzenie bestii wracało do bardziej epickiego opowiadania historii. Mimo wszystko stojący za kamerą Steven Caple Jr. postanowił zatrudnić swojego stałego współpracownika, Jongnica Bontempsa. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że amerykański kompozytor nie miał żadnego doświadczenia z tego typu hollywoodzkim blockbusterem. Jak więc wyszło?
No cóż, nie każdy potrafi wskoczyć do pędzącego pociągu bez wyrządzenia sobie jakiejś krzywdy. Bolesne dla Bontempsa okazało się obijanie pomiędzy oczekiwaniami ze strony finansistów, a swoimi mniej lub bardziej trafnymi pomysłami. Frustracja musiała być na tyle silna, że na pewnym etapie zdecydowano się na zaangażowanie do pomocy samego Steve’a Jablonskyego. I tu otrzymaliśmy jako odbiorcy sprzeczny przekaz: z jednej strony odcinanie się od tego, co stworzył Michael Bay, z drugiej natomiast powrót do tematów i stylistyki ścieżek dźwiękowych realizowanych pod pieczą tego twórcy. Kiedy dorzucimy do tego wszystkiego epokę, w jakiej rozgrywa się akcja (lata 90.), wtedy można poczuć się skonfundowanym. Ciekawym jest fakt, że kiedy oderwiemy się od tych myśli i zanurzymy w samym widowisku, przekonamy się, że decyzje producentów nie musiałby być takie złe. Hybrydowa ilustracja muzyczna tworzona w bardzo współczesnym stylu sprawdza się całkiem nieźle, choć faktycznie jedyne co zapamiętamy z seansu, to właśnie nawiązania do klasycznych tematów Jablonskyego Także piosenki, których w obrazie Caple Jr nie brakuje.
Biorąc na „warsztat” soundtrack wydany nakładem Milan Records można mieć poważne wątpliwości co do tego, kto tak naprawdę tworzył tę muzykę. Widniejące na okładce nazwisko Bontempsa nie oddaje bowiem tego, co możemy usłyszeć na tym 65-minutowym albumie. Moim zdaniem ta ścieżka dźwiękowa w większości jest dziełem Jablonskiego. Zdradza to porządek treści w ramach której otrzymujemy w pierwszej kolejności suity tematyczne, a w dalszej najbardziej charakterystyczne momenty zaprezentowane w taki sposób, aby ułatwić odbiór. Najbardziej uderza jednak sposób w jaki elektronika łączy się z orkiestrą. Jablosnky jako jeden z nielicznych kompozytorów wywodzących się ze struktur RCP ma tak klarowny sposób sporządzania miksu syntetycznych brzmień z elementami orkiestrowymi. Duża przestrzeń w jakiej zanurza swoje dźwięki tworzy fascynujący spektakl podczas którego nie umyka żaden istotny detal. Zresztą nawet porównując sobie utwory oficjalnie skomponowane przez Steve’a z tymi, które rzekomo pochodzą od Bontempsa nie zauważamy większej różnicy.
Nie znaczy to oczywiście że soundtrack do Przebudzenia bestii stawiać możemy na jednej półce z najlepszymi ścieżkami dźwiękowymi do serii Transformers. Najnowsza praca wydaje się mniej uporządkowana pod względem brzmieniowym – stara się chwycić zbyt wiele srok za ogon. Mamy bowiem pędzącą na zabój, wypraną z pasji akcję, próbę nawiązania do najbardziej ikonicznych tematów serii oraz romans z etniką czy elektroniką z lat 90. Przedziwny miejscami to zestaw, który byłoby można potraktować jako odskocznię od prostolinijnych prac Jablonskyego. Niestety próby powrotu do motywu Autobotów rozmieniają na drobne ten argument. Prawdą jest, że spędzona przy tym soundtracku godzina dosyć szybko upływa. Problem w tym, że nie jest to doświadczenie na tyle budujące, aby wzbudzić w sobie pragnienie regularnego powrotu do tego albumu.
Patrząc na ten projekt z dystansu można posłużyć się stwierdzeniem, że „zamienił stryjek siekierkę na kijek”. Próba odcięcia się od tego, co w swoich filmach prezentował Michael Bay doprowadziła producentów do szeregu decyzji, w których i tak musieli pójść tą drogą. Trochę na około i bez większego ładu w strukturze, ale ostatecznie można się zgodzić, że zaangażowanie do Przebudzenia bestii Jablonskyego przysłużyło się tej oprawie muzycznej. Z całym szacunkiem do wcześniejszych osiągnięć i doświadczenia Bontempsa, ale wątpię, by jego muzyka udźwignęła ciężar tej produkcji.