Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

Tolkien

(2019)
4,0
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 26-08-2019 r.

Niewiele jest postaci, które żyją w wyobraźni filmowców, a mimo to długo pozostają filmowo nieuchwytne. Nakręcenie biografii Johna Ronalda Reuela Tolkiena musiało być zatem kwestią czasu. I choć film zderzył się z dość chłodnymi recenzjami, nie można odmówić mu uroku. Bo oto odpowiadający za jego reżyserię Dome Karukoski przeprowadza nas przez akademicką młodzieńczość Tolkiena. Czyni to praktykując raczej ckliwą i niezobowiązującą narrację, aniżeli skrupulatne biograficzne śledztwo. Autor Władcy Pierścieni jest w niej wrażliwym chłopcem, nieopierzonym studentem, którego miłość do języka (i pięknej Edith) motywuje do stworzenia jednych z najsłynniejszych dzieł fantasy. Ten nakręcony swobodną ręką bildungsroman, czerpie jednocześnie garściami z życiorysu oxfordczyka, tłumacząc przede wszystkim genezę jego fascynacji mitycznymi światami i zawiłościami językowymi. Tolkien jest przy tym filmem grającym na najwrażliwszych strunach. Jest opowiastką o marzeniach, przyjaźni, wielkiej miłości i stawianiu czoła życiowym przeciwnościom. Do takiego dość często spotykanego zestawu wątków swojej kompozycji użyczył Thomas Newman.

Amerykanin jest bez wątpienia postacią, na której kolejne dzieła czeka się z trudną do wytłumaczenia niecierpliwością. Po części jest to zasługa unikalnej melodii, po części magnetyzmu, który często opuszcza sam obraz, by swobodnie funkcjonować poza nim. Przy Tolkienie Newman nie poddaje się skądinąd naturalnej presji Howarda Shore’a – muzycznego ojca Śródziemia. Zamiast tego ufa swojemu stylowi, wypracowanemu przecież przez lata, jeśli nie dekady (bo czemu by nie?). I ma to o tyle znaczenie, że kompozytor, o dziwo, po raz pierwszy w swojej karierze zmuszony jest poruszać się w dwóch światach – brytyjskiej codzienności z początku XX wieku i wymyślonej fantazji rodzącej się w wyobraźni samego Tolkiena. Nie licząc fantastycznych wstawek z takich filmów jak Zielona mila czy Anioły w Ameryce, Newman konfrontuje te dwie płaszczyzny po raz pierwszy.

Początkowo Karukoski nie dawał wiary, że Newman zaangażuje się w jego projekt. Ten jednak nie odmówił, co więcej, zainteresowany scenariuszem zgodził się na niższą gażę. A że ustalenia padły na bardzo wczesnym etapie produkcji, miał na swoją ścieżkę ponad rok. To okres w branży rzadko spotykany, a w przypadku Newmana o tyle wyjątkowy, że mało który z jego zaprzyjaźnionych muzyków pamięta podobny projekt. To pozwoliło mu na zapoznanie się z poprzednimi filmami Karukoskiego (Tom of Finland, Dom mrocznych motyli) i zebranie potrzebnych materiałów. Dzięki temu kompozytor mógł skomunikować swoją muzykę z wizją reżysera. Założenia obu panów były przejrzyste – pozwolić ścieżce wykreować magiczną atmosferę. Jej otoczką będą chóry, inspiracje celtyckimi mitami i sprawdzony, ale niezawodny, warsztat Amerykanina.

Środki, jakimi operuje Newman nie są przypadkowe. Oprócz stałego repertuaru, takiego jak pianino, flety oraz pokaźna baza smyczków dostajemy wianuszek naprawdę wyszukanych rozwiązań. Warto wspomnieć zwłaszcza kantele – narodowy fiński instrument – które możemy usłyszeć w utworze Dark Magic. Sam pomysł by kantele zaszczyciło orkiestrę nie jest przypadkowy. Opis jego stworzenia znajdziemy w Kalevali – epickim poemacie Finów, w którym to zaczytywał się Tolkien, by później czerpać z niego motywy charakterystyczne dla jego fantastycznych światów. Innym, tym razem mniej wyszukanym składnikiem kompozycji Newmana są partie chóralne wykonywane przez London Voices. Te nie tylko służą uniwersyteckiej doniosłości. Przede wszystkim, poprzez umiejętne przemycanie skandynawskich słów, stymulują wyobraźnie Tolkiena i zapowiadają wszelkie językowe eksperymenty. Tym bardziej, że duża część tych partii dla efektu jest komputerowo modulowana. Dobrze oddaje to utwór The TCBS oraz White As Bone – de facto komentarz do historii, którą Tolkien odpowiada Edith na ich pierwszej randce.

Jeśli chodzi o samą Edith, to jest ona jednym z niewielu punktów na filmowej mapie, który otrzymuje swój charakterystyczny temat. Melodia, którą śmiało można również podciągnąć pod temat miłosny, wybrzmiewa w Luthien Tinuviel, i oprócz delikatnej pianistycznej otoczki, urzeka charakterystyczną teksturą zbudowaną na smyczkach. Również w samym tytule Newman utożsamia Edith z elficką czarodziejką z Silmarilliona. Tu warto wspomnieć samego kompozytora, który umyślnie nie planował tematycznej żonglerki. W jego odczuciu lepiej jest postawić na muzykę subtelną, kradnącą emocje i uderzającą widza od wewnątrz. To właśnie zarezerwowane jest dla spotkań literackiego kółka TCBS, czyli Tea Club, Barrovian Society (The TCBS) oraz przyjacielskiej relacji Tolkiena z Geoffreyem Smithem (Geoffrey). Zwłaszcza ten drugi utwór, który Newman odegrał reżyserowi na osobności, zanim nagrał go w studiu. Kompozytor chciał przez to uzyskać pewność, że ta kluczowa dla filmu scena zostanie poprawnie zinterpretowana. A zatem w tej części dominują zabiegi iście newmanowskie – sporadyczne pianino, smyczki, nieskomplikowana struktura. W nich maestro przypomina, że jak mało kto potrafi zbudować filmową dramaturgię.

Co innego muzyczna reprezentacja wojny. To zaplecze pod wszelkie późniejsze literackie inspiracje. Ale batalistyczne wizje pisarza, jak i sama fabuła wojenna, są potraktowane dość powierzchownie. Tutaj Newman odsłania swoje mroczne, niepokojące oblicze, które praktykował w Aniołach w Ameryce. Sygnalizowanie powojennej traumy odbywa się w takich utworach jak Army of the Death, Black Rider oraz The Great War – wszystkie trzy wysnute w oparach ciężkiej orkiestracji, w których dodatkowo słychać złowieszcze głosy podobne do mrocznych zaklęć.

Tradycją newmanowskich kompozycji są wysokiej klasy finały – nie inaczej jest w tym przypadku. Najpierw dostajemy śliczne Dark Magic. Po nim następuje rozwiązujące akcję Fellowship, gdzie tematyczne echa Pay It Forward zlewają się z najważniejszymi fragmentami Tolkiena, dając w rezultacie rasowy wyciskacz łez. Cieszy fakt, że to już drugi raz w tym roku, kiedy Newman zamyka film tak wysokiej klasy tworzywem. Wcześniej, bo w The Highwaymen, symboliczny finał ubrał w przejmujące The Shame of Arcadia. Album zamyka Helheimr (End Crawl) – to dynamiczna suita zlepiona z energetycznych fragmentów Tolkiena, towarzysząca napisom końcowym. To również znajoma forma epilogu, którą kompozytor wielokrotnie powielał – na przykład w Drive Away (End Title) z Lemony Snicket’s: A Series of Unfortunate Events oraz There Is No Conspiracy z Unstrung Heroes. Tego typu wypracowanie przez siebie konwencji jest dla słuchaczy bardzo atrakcyjne.

Tolkien wydaje się być powrotem Newmana do wysokiej formy. Raz, bo unika powtarzalności, dwa, bo używając wciąż tych samych narzędzi, wykazuje niezwykłą zręczność w posługiwaniu się nimi. Jego najnowsze dzieło jest przystępne, ciepłe i nawet jeśli odrobinę odtwórcze – wysyłanie laurki do zapomnianego Oskara i Lucindy – to charakteryzuje się stylem bez daty ważności. Newman najwyraźniej nie wychodzi z mody i jest równie pożądany, co chwilę po skomponowaniu American Beauty czy Skazanych na Shawshank. Niech potwierdzeniem tego będzie blisko 50-minutowy wywiad, który Karukoski udzielił Edith Bowman po premierze filmu. Rozmowa była w całości poświęcona muzyce z Tolkiena.

Najnowsze recenzje

Komentarze