Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joel McNeely, różni wykonawcy

Tinker Bell (Dzwoneczek)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 23-12-2008 r.

Dzwoneczek – komputerowa animacja ze stajni Walta Disney’a to nie żaden z głośnych tytułów, które miały nabijać kasę wytwórni dzięki wizytom w kinach całych rodzin. Ta skromna produkcja została od razu przeznaczona na rynek DVD i skierowana do węższej grupy odbiorców, bo najpewniej do dzieci (zwłaszcza dziewczynek) w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Gdyby któryś rodzic został przymuszony przez swoją pociechę do wspólnego oglądania tego filmu, to zaiste ma pecha, bo wynudzi się jak mops, chyba że… lubi muzykę filmową. Oto bowiem taki niszowy produkcyjniak, o zerowym potencjale artystycznym, zostaje zilustrowany muzyką, jakiej w ostatnich latach fani soundtracków bezskutecznie poszukują w ścieżkach z familijnych obrazów fantasy made in Hollywood. Czegoś lekkiego, nieskomplikowanego, melodyjnego, radosnego, chwytliwego… Czegoś co nie będzie nudną i mdłą tapetką pisaną pod równie pusty temp-track. Nie znajdywaliśmy tego nawet u tak niebanalnych kompozytorów, jak Doyle czy Navarrete, a mielibyśmy znaleźć w ścieżce do podrzędnego filmiku, zilustrowanego przez twórcę, który najbardziej wsławił się jako dyrygent re-recordingów Bernarda Herrmana? O dziwo, tak właśnie się dzieje.

Oto Joel McNeely napisał dla Tinker Bell ścieżkę co prawda nieszczególnie oryginalną, bo sięgnął w niej po pewne chwyty, które tu zastosował, w latach 80-tych z powodzeniem wałkował choćby James Horner, czy John Williams, a później np. Alan Silvestri, ale jednocześnie tak uroczą, że nie sposób nie uradować się tą prościutką przecież kompozycją. Mamy zatem fantazyjne dziecięce chórki czy epickie fanfary, ale co ciekawe znaczącą część ścieżki stanowi muzyka oparta o brzmienia i melodie celtyckie. Nie wiem z jakiego powodu kompozytor zdecydował się pójść właśnie w tym kierunku, w końcu co małe wróżki miałyby mieć wspólnego z Irlandią czy Szkocją. Być może nawet i wywodzą się z tamtejszych wierzeń, niemniej uniwersum przedstawione w filmie ma raczej uniwersalny, zwłaszcza dla kilkuletniego dziecka. Tym niemniej pomysł McNeely’ego (kto wie, może było to życzenie reżysera lub producentów) na tę ścieżkę sprawdza się i zarówno etniczne instrumenty dęte drewniane, na których gra sam kompozytor, jak i celtyckie skrzypki w solowych partiach zgrabnej blondynki Máiréad Nesbitt znakomicie wkomponowują się w obraz i emanują lekkością i radością. Całość prezentuje się tak dobrze, że pomimo swoistej niszowości obrazu, aż prosi się o wydanie. I oto Walt Disney Records w październiku 2008r. wypuścił soundtrack z Tinker Bell, czym teoretycznie powinien sprawić miłośnikom filmówki sporo radości, jednak jak ciężkie jest życie fana muzyki filmowej wiemy nie od dziś i w tym poglądzie ten krążek nas jeszcze bardziej utwierdza.

Wydanie muzyki z Dzwoneczka woła bowiem o pomstę do Nieba. Na płycie usłyszymy bowiem dokładnie 7 minut i 18 sekund muzyki Joela McNeely’ego w jednym, wieńczącym krążek utworze. Znalazły się tam wprawdzie najważniejsze tematy z filmu w swoich głównych aranżacjach, jednak z partytury Amerykanina swobodnie można było zmontować choćby tyle materiału na krążek, ile doczekał się Hans Zimmer na standardowym wydaniu Króla Lwa. I byłoby to równie śliczne 20 minut. Niestety o tym można zapomnieć i pozostaje tylko usiąść i zapłakać. Cała reszta płyty to bowiem piosenki, z których „aż” 3 (słownie: trzy) znalazły się w filmie. Utwory (czy raczej jeden utwór rozbity na dwie części) znanej z muzyki do Mgieł Avalonu Kanadyjki Loreeny McKennit były aranżowane przez McNeely’ego, zatem w naturalny sposób łączą się ze score’m a poza tym są zwyczajnie bardzo dobre. Natomiast Fly to Your Heart Seleny Gomez niczym specjalnie nie zachwyca, ale znalazł się na napisach końcowych, więc jego obecność na soundtracku można usprawiedliwić. Pozostałe zaś, określone przez wydawcę jako utwory „inspired by”, to strasznie przeciętne i dość sztampowe pioseneczki pop, wykonawców z muzycznej III ligi, jeśli nie niżej. Niektóre są trochę lepsze, inne trochę gorsze, ale żadna się nie wyróżnia na tyle, by jej nieznajomość wiązała się z jakąkolwiek stratą.

I tak oto zaprzepaszczono okazję na naprawdę fajny soundtrack. Oczywiście wydanie całości kompozycji McNeely’ego mijałoby się z celem, ze względu na na sporą ilustracyjność niektórych fragmentów, ale gdyby ukazał się krążek, w którym score plus piosenki McKennit liczyłby jakieś 30-40 minut, byłoby to z pewnością jedno z najprzyjemniejszych wydawnictw muzyki filmowej roku 2008. Niestety Disney wolał promować młode pseudo-gwiazdeczki popu i wypuścił album, który słuchaczy muzyki filmowej usatysfakcjonować po prostu nie może. Jestem rozdarty wystawiając ocenę końcową, w końcu sama suita (która wbrew tytułowi nie jest równoważna muzyce z napisów końcowych, bo ich połowę zajmuje piosenka Gomez) McNeely’ego to na tyle dobry utwór, że dla niej i dla utworów kanadyjskiej piosenkarki/harfistki stanowiących łącznie niecałe 12 minut, naprawdę warto sięgnąć po tę płytę. Jednak ocena końcowa powinna być bardziej związana z tym, co zawarto na krążku, niż z tym, co mogło i powinno się na nim znaleźć. Może kiedyś ktoś nadrobi to niedopatrzenie, może gdzieś na światło dzienne wynurzy się jakiś bootleg… Póki co, pozostaje nam cieszyć się tymi skrawkami Tinker Bell, które wydano.

Najnowsze recenzje

Komentarze