David Arnold

Tiger Who Came to Tea, the

(2019)
Tiger Who Came to Tea, the - okładka
Tomek Goska | 11-02-2020 r.

Co tygryski lubią najbardziej? Wychodzi na to, że popołudniową herbatkę z dużą porcją słodkiego ciasta… Tak przynajmniej wynika ze słynnej opowieści The Tiger Who Came to Tea napisanej przez Judith Kerr w 1968 roku. Od tamtego czasu stała się wielkim klasykiem brytyjskiej literatury dziecięcej. A skoro osiągnęła taki status, to można było się spodziewać, że prędzej czy później wzbudzi zainteresowania filmowców. Tego niełatwego w gruncie rzeczy zdania podjął się Robin Shaw – twórca telewizyjny, który w swoim dorobku miał już inną, krótkometrażową animację. Zabierając się za ekranizację historii tygrysa, który wpadł na herbatkę do pewnej brytyjskiej rodziny, chciał aby całość przemawiała stylistyką tworzonych w latach 60-tych, programów familijnych. Postawił więc ba bardzo oldschoolową animację, a do użyczenia głosów głównym bohaterom zaangażował pierwszoligową obsadę aktorską (m.in. Benedicta Cumberbatcha). Powstałe w ten sposób widowisko, mimo dosyć krótkiego, bo niespełna 25-minutowego czasu trwania, to radość w najczystszej postaci.



Od samego początku wiadomym było, że nawet najbardziej dopracowana strona wizualna na nic się zda, jeżeli za tym wszystkim nie będzie stała dobrze wpasowana oprawa muzyczna. Także i w tej kwestii postawiono na tradycję – na ilustrację, która swoją stylistyką i wymową oscylowałaby wokół tego, co tworzono na potrzeby telewizji lat 60. Zasadniczym problemem było jednak obsadzenie roli kompozytora. Ostatecznie Robin Shaw postawił na Davida Arnolda – znanego brytyjskiego kompozytora, który ostatnio stara się niejako wrócić do branży po latach zdystansowania. Obaj zgodnie stwierdzili, że najlepszym wyjściem byłoby pójść w ilustrację o charakterze jazzowym z obowiązkowymi dla gatunku, zabiegami dźwiękonaśladowczymi. Animacja musiała tętnić łatwo wpadającą w ucho, a przy tym lekką w wymowie, muzyką. I taki też produkt ostatecznie otrzymaliśmy.

Mimo, że dotychczas Arnoldowi nie do końca było po drodze z jazzem, to jednak przełamał tę barierę dostarczając krótkometrażowemu widowisku dokładnie taką muzykę, jakiej potrzebowało. Szczelnie wypełniając filmowe kadry postawił swoją partyturę w roli narratora, który dopowiadał to, czego głowni bohaterowie ująć w słowa nie mogli. I choć czasami wymowa zarówno samego filmu, jak i muzyki swoją sielankowością mogły przypominać rozbudowany spot reklamowy, to nie powinno to dziwić. Cała produkcja oddycha sentymentem względem czasów, w jakich powstawała powieść The Tiger Who Came to Tea. Poza orkiestrowym, dosyć kameralnym graniem otrzymujemy więc sporo melodii stylizowanych na jazzowe standardy. Partytura tętni radosną i zwiewną tematyką, na bazie której budowana jest cała struktura oprawy muzycznej. Na tej bazie wyrasta również piosenka, która pojawia się w środkowej części animacji. Wyśpiewana przez Robbiego Williamsa, doskonale komponuje się zresztą oprawy muzycznej. Zresztą dla samego Williamsa poruszanie się po jazzowych aranżacjach nie jest niczym nowym. W swoim dorobku ma przecież wiele utworów stylizowanych na standardy lat 50. i 60. Wszystko to sprawia, że cała oprawa muzyczna wydaje się spójna, niesamowicie dobrze zgrana z obrazem, ale przy tym bardzo chwytliwa dla statystycznego odbiorcy. Czasami nawet aż nazbyt skoro zdarza jej się odciągać uwagę odbiorcy od treści filmu. Ale takie „zasłuchanie” będzie chyba domeną miłośników muzyki filmowej.



I to głównie z myślą o nich na rynku muzycznym pojawił się oficjalny soundtrack z całością ścieżki dźwiękowej. Słuchowisko wydane prze Sony Masterworks zaskoczyło podwójnie. Pierwszą niespodzianką było to, że mimo dosyć krótkiego czasu trwania i stosunkowo wąskiego targetu, zostało wydane w formie płytowej! Druga niespodzianką jest sama treść albumu – wciągająca, czarująca swoją stylistyką i tematyką, a przy tym nie pozostawiająca większej przestrzeni na nudę.

I tyle właściwie można powiedzieć o tym krótkim, ale jakże satysfakcjonującym doświadczeniu soundtrackowym. Nie ma sensu rozdrabniać się nad poszczególnymi utworami, bo każdy jest na swój sposób przebojowy i chwytliwy. Jedynym mankamentem o którym warto tu wspomnieć jest długość tych kawałków. Nierzadko kończą się zbyt wcześnie – zanim jeszcze rozwiną podejmowaną myśl muzyczną. Nie mam jednak wątpliwości, że miłośnicy tego typu brzmień będą ukontentowani słuchając oprawy muzycznej do The Tiger Who Came to Tea. Z kolei fani Davida Arnolda z pewnością zaskoczeni będą dużą elastycznością twórczą swojego ulubionego kompozytora. Zresztą nie oszukujmy się. Arnold już wielokrotnie pokazywał, że doskonale sobie radzi nie tylko z wielkim aparatem wykonawczym ukierunkowanym na klasyczne, hollywoodzkie brzmienia. I jak się okazuje również z jazzowymi formami jest mu najwyraźniej po drodze.


Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.