Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ryuichi Sakamoto

Thousand Knives

(1978)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 16-04-2020 r.

Thousand Knives – pewnie niewielu czytelników kojarzy ten tytuł, a to właśnie od tego elektronicznego albumu rozpoczęła się solowa kariera Ryuichiego Sakamoto, późniejszego laureata Oscara za muzykę do Ostatniego cesarza. Choć syntezatory rozpropagował w Japonii Isao Tomita, to jednak jego dzieła skupiały się na adaptowania dzieł muzyki klasycznej (notabene, pierwsze elektroniczne brzmienia przywiódł do tego kraju Toshiro Mayuzumi jeszcze w latach 50.). Tymczasem Sakamoto, dotychczas pracujący jako muzyk sesyjny, zdecydował się pójść o krok dalej. Postanowił nagrać album z autorskimi kompozycjami inspirowanymi technologicznymi nowinkami oraz estetyką Dalekiego Wschodu. Krążek w swoim czasie okazał się czymś bez precedensu, ale nie cieszył się długo popularnością. Przyćmił go bowiem wydany kilka miesięcy później debiutancki album Yellow Magic Orchestra, kultowej grupy, której Sakamoto był członkiem, a która odegrała niebagatelną rolę w kształtowaniu stylistyki muzycznej końca lat 70. oraz następnej dekady. Można zatem powiedzieć, że 1978 rok był przełomowy dla tego japońskiego artysty.

Album Sakamoto rozpoczyna się w wymowny sposób, zdradzając jedną z głównych inspiracji – Chiny. Przetworzony przez vocoder głos Japończyka recytuje… Jiggang Mountain, wojenną przemowę napisaną przez Mao Zedonga w 1965 roku. Ta swoista inwokacja stanowi znakomite otwarcie krążka. Tekst jest bardzo mocno zmiksowany, a partie wokalne brzmią nostalgicznie, co potęgowane jest przez umiejętne dysponowanie pauzami i ciszą. Przy okazji dostrzec można kolejny wzorzec dla Sakamoto – nagrany zaledwie kilka miesięcy wcześniej album Cyclone Tangerine Dream. W dalszej części kompozycji artysta obraca stylistykę o 180 stopni i serwuje nam lekkie i chwytliwe electro-fusion. Mamy tu elementy jazzu, krautrocka, rocka, a nawet samby i reggae, a wszystko to zaprawione zostaje orientalnym sosem. Na uwagę zasługuje też świetne solo na gitarze elektrycznej Kazumiego Watanabe. Nie będzie przesadą, gdy napiszemy, że prawdopodobnie nic podobnego nie zostało wcześniej nagrane. Co ciekawe, Sakamoto twierdzi, że tytuł Thousand Knives zaczerpnął z poezji Henriego Michaux, który w ten sposób opisywał swoje przeżycia po narkotyzowaniu się meskaliną. Warto jednak pójść o krok dalej. Francuski literat określenie to najpewniej zaczerpnął z lingchi, czyli tak zwanej kary tysiąca cięć, stosowanej w Chinach aż do początku XX wieku. Nawiązanie do Państwa Środka dostrzeżemy także w ostatnich taktach wieńczącej krążek kompozycji. Usłyszymy wtedy ponurą aranżację East is Red, nieoficjalnego hymnu Chińskiej Rewolucji Kulturalnej.

Thousand Knives to poza próbą przemycenia nawiązań do kultury wschodnioazjatyckiej przede wszystkim nieschematyczna zabawa z muzyką elektroniczną. Plastic Bamboo i wspomniane End of Asia to przykłady energicznych utworów z mnóstwem zjawiskowych dźwięków i harmonii, które wraz kompozycjami sygnowanymi przez YMO przetrą szlaki dla synth popu lat 80. Pierwszy z nich jest odrobinę tajemniczy, drugi to natomiast przebojowe granie na syntezatory oraz zawrotne solówki gitarowe, z hanckockowskim beatem w tle. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z fuzją muzyki zachodu i wschodu. To samo zresztą można powiedzieć o kolejnej perełce tego albumu – Das Neue Japanische Elektronische Volkslied, co można przetłumaczyć jako „nowa, japońska, elektroniczna piosenka ludowa”. Niemiecka tytulatura nie jest tu przypadkowa. Słychać tu wyraźne inspiracje Kraftwerkiem, pionierami światowej muzyki elektronicznej. Sakamoto, zgodnie z tendencjami albumu, wprowadza jednak dalekowschodnią melodię. Nie mogło się przy tym obejść bez vocoderu – instrumentu wszak spopularyzowanego przez kapelę z Düsseldorfu. W ten sposób powstało wpadające w ucho i niezwykle interesujące połączenie kraftwerkowej stylistyki z japońską muzyką ludową.

Najbardziej odmiennie i być może najmniej przystępnie prezentuje się czysto eksperymentalne Island of Woods. Idąc za tytułem, Sakamoto przenosi nas na leśną wyspę. Japończyk łączy autentyczne dźwięki przyrody (fale) z imitowanymi elektronicznie. Do nich dołączają nonszalanckie partie syntezatorów, niejednokrotnie dysonujące. Połączenie muzyki elektronicznej oraz konkretnej, do tego utrzymane we wschodnioazjatyckiej poetyce, zapowiada wiele późniejszych dzieł japońskich artystów pokroju Hiroshiego Yoshimury czy Takashiego Kokubo. Stawkę sześciu utworów uzupełnia jeszcze Grasshoppers, rozpisane na fortepian i syntezatory. W utworze wyczuwalna jest nuta minimalizmu oraz jazzu, a fikuśna melodia z początku i końca kompozycji świetnie odzwierciedla tytułowe koniki polne.

Znamiennym wydaje się fakt, że wszyscy trzej członkowie Yellow Magic Orchestra – Ryuichi Sakamoto, Haruomi Hosono oraz Yukihiro Takahashi – wydali solowe albumy w 1978 r. Jednak to właśnie recenzowany tutaj krążek wydaje się najprzystępniejszy, a z perspektywy czasu – najbardziej nowatorski. Wcale nie gorszy od popularniejszych albumów YMO, przedstawia Sakamoto jako twórcę odważnego i bezkompromisowego, a przy tym obdarzonego melodyczną smykałką. Czerpiąc inspirację z osiągnięć muzyki elektronicznej lat 70. oraz jazz fusion, zrealizował dzieło kompletne, będące świetnym, niepowtarzalnym, a przy tym pełnym funu słuchowiskiem. Nigdy wcześniej muzyka elektroniczna nie brzmiała równie azjatycko i przebojowo zarazem.

Najnowsze recenzje

Komentarze