Bóg z Asgardu powraca, aby po raz kolejny urządzić miłośnikom kina superhero swoiste igrzyska. W przypadku stojącego za kamerą Taiki Waititiego słowa te nabierają dosłownego wydźwięku. Nowozelandzki twórca znany jest bowiem z unikatowego łączenia ze sobą trudnych tematów z humorystyczną groteską rozsadzającą sens podejmowanych wątków od środka. Dobitnie pokazał to w poprzedniej odsłonie przygód Thora, Ragnarok. Pokazuje i teraz, kiedy serwuje nam swoją definicję miłości w mocno przeszarżowanym widowisku Marvela.
Oglądając Thor: Miłość i grom jesteśmy świadkami dwóch historii rozwijających się symetrycznie, ale w przeciwnych kierunkach. Pierwsza koncentruje uwagę na tytułowym bohaterze, którego bez reszty absorbuje rozpamiętywanie przeszłości i popadanie w coraz większą melancholię. Kiedy jego dawna miłość powraca w blasku chwały jako Potężna Thor, uczucie to daje o sobie znać coraz bardziej, powodując w konsekwencji wewnętrzną przemianę asgardczyka. Obserwujemy również transformację innej postaci, Gorra, który po stracie córki kieruje swoją zabójczą frustrację w stronę mitycznych bóstw. I być może fabuła nie jest najmocniejszą stroną tego widowiska, ale nie ona skupia na sobie większość uwagi odbiorcy. Czynią to wyśmienite kreacje aktorskie i kampowy posmak jakim Taika Waititi naznacza swoje historie. Dwie godziny spędzone przy tym widowisku, to rozrywka w najczystszej postaci.
W całym tym szalonym przedsięwzięciu najbardziej nurtującą kwestią dla miłośników muzyki filmowej była sprawa angażu kompozytora. Przypomnijmy, że trzecią część Thora zilustrował muzycznie Mark Mothersbaugh. Wiązało się to przede wszystkim ze stylem, w jakim zanurzono obraz Waititiego. Głęboki ukłon w stronę popkultury z lat 80. świetnie przekuty został na analogiczne, syntezatorowe brzmienia. Miłość i grom zapowiadał się nieco inaczej. Z jednej strony uderzać miał w psychologię głównego bohatera. Z drugiej nie odcinał się od humorystycznych, groteskowych wręcz rozwiązań. Kiedy w grudniu 2021 roku świat obiegła informacja o angażu Michaela Giacchino, z którym Waititi pracował już wcześniej nad Jojo Rabbit, można było spodziewać się epickiego, nastawionego na soczystą rozrywkę, grania. Czy takowe otrzymaliśmy?
Tak, ale na zupełnie innej płaszczyźnie, aniżeli byśmy tego oczekiwali. Obecność Strażników Galaktyki niejako wymusiła nawiązanie do teledyskowego sposobu opowiadania historii praktykowanego przez Jamesa Gunna. Przekaz dźwiękowy poruszał się więc w rytmie heavymetalowych klasyków z lat 80. i 90. Można wręcz stwierdzić, że pierwszy akt widowiska Waititiego, to pod względem muzycznym teatr jednego aktora – formacji Guns N’Roses. Reszta jest milczeniem. Dosłownie, ponieważ z natłoku szlagierów niezwykle trudno jest wychwycić próbujące nadążać za tą stylistyką fragmenty oryginalnej oprawy muzycznej. Powiedzmy sobie szczerze. Gitarowe granie nie jest najmocniejszą stroną ścieżki dźwiękowej Michaela Giacchino. Nawet pomagająca mu w tym zadaniu Nami Melumad nie jest w stanie zakrzywić rzeczywistości, a takowa wydaje się okrutna dla ilustracji popełnionej przez duet kompozytorski. Ich muzyka nie ma większego przełożenia ani na przebojowość, ani też na dramaturgię. Schizofreniczny rozdźwięk pomiędzy klasycznym, hollywoodzkim graniem, a heavymetalowymi riffami zepchnął tę ścieżkę dźwiękową na margines audio-wizualnego doświadczenia. Jest to o tyle zaskakujące, gdyż Giacchino ma na swoim koncie wiele wyśmienitych prac dla Marvela. Czwarta odsłona Thora nie będzie jedną z nich.
Cóż z tego, że kończąc filmowy seans niespecjalnie zapałamy pragnieniem zmierzenia się z albumem soundtrackowym. Moim skromnym zdaniem warto przynajmniej spróbować swoich sił. Czemu? Odcinając się bowiem od doświadczenia wizualnego można ugrać na tym soundtrackowym przynajmniej niezobowiązującą rozrywkę. Mizerną jeżeli weźmiemy pod uwagę potencjał tematyczny oraz prostotę oferowanych rozwiązań muzycznych, ale w pewnym stopniu satysfakcjonującą. Na ile? A to zależy od wymagań, jakie stawiamy tego typu kompozycjom. Prawdą jest, że Thor: Miłość i grom nie ociera się w żaden sposób o szczytowe możliwości amerykańskiego twórcy. To praca, którą wykonał w przerwie między kolejnymi zleceniami. Bez większego zaangażowania i pasji, czego dowodem jest wciągnięcie do współpracy Melumad, idealnie odwzorowującej styl Giacchino. Wśród proponowanych na soundtracku 28 utworów znajdziemy jednak takie, które w ten czy inny sposób przykują naszą uwagę.
Jednym z nich będzie Mama’s Got a Brand New Hammer zestawiający w sobie cały tematyczny potencjał partytury. Przedziwna to suita, gdzie programowy czas dzielony jest na rzewną lirykę i niejako stojącą w kontrapunkcie do niej, heavymetalową akcję. Wzmocnionym echem tego miszmaszu jest natomiast wieńczący przygodę soundtrackową The Ballad of Love and Thunder. Wszystko co występuje pomiędzy jest tylko przedłużeniem pomysłów wyprowadzonych w omawianych wyżej utworach. Nie brakuje więc wartkiej akcji przemawiającej hollywoodzkim, orkiestrowo-chóralnym brzmieniem, jak i łzawej liryki sięgającej po skuteczne właściwości solowych smyków. Gdzieniegdzie dają o sobie znać gitarowe riffy, ale nie one zaprzątają uwagę odbiorcy. Najbardziej zastanawiający wydaje się brak jakiegokolwiek pomysłu na urozmaicenie tej treści. Muzyka, choć brzmi niekiedy iście epicko, wydaje się tylko gatunkową wydmuszką pozbawioną jakiejkolwiek tożsamości. I gdyby nie postaci oraz miejsca akcji determinujące zmianę stylistyki, zapewne utknęlibyśmy w takim trailerowo-patetycznym graniu. Być może najbardziej pamiętnym fragmentem wyniesionym z odsłuchu albumu opublikowanego nakładem Hollywood Records będzie sekwencja ilustrująca wystąpienie herosów przed obliczem Zeusa. Półtoraminutowy przerywnik nie wpłynie jakkolwiek na odbiór całości soundtracku.
Szkoda, bo potencjał drzemiący w tym projekcie był zdecydowanie większy. Zbombardowanie filmu szlagierami z kanonu muzyki rockowej nie usprawiedliwiało schowania ilustracji pod płaszczykiem funkcjonalnej tapety. A to niestety stało się udziałem kompozycji Michaela Giacchino do filmu Thor: Miłość i grom.