Rodowód krwi ma więcej do zaoferowania niż hybrydowy mainstream serwowany przez Josepha Trapanesego w drugim sezonie Wiedźmina. Tylko co z tego?

Jeszcze kilka miesięcy temu nie mogłem się doczekać tego projektu. Spin-off Netfliksowego serialu Wiedźmin zapowiadał się bowiem całkiem intrygująco od strony koncepcyjnej. Nie tylko dlatego, że poznać tam mieliśmy kulisy tak zwanej Koniunkcji Sfer – wielkiego kataklizmu, połączenia światów kształtujących unikatowe uniwersum powieści Sapkowskiego. Była to również okazja na wyrwanie franczyzy Netflixa ze szpon coraz mocniej wkradającej się sztampy i oderwania od literackiego pierwowzoru. Niestety opowieść o epickim potencjale spłaszczona została do historii grupki bohaterów wyruszających na niebezpieczną misję. I może miałoby to jakąkolwiek rację bytu, gdyby ktokolwiek z twórców kreatywnych poświęcił dłuższą chwilę na rzetelne rozpisanie historii. Rodowód krwi, który początkowo miał być ośmioodcinkowym serialem okazał się jednak katastrofalną inwestycją zmuszającą decydentów do skrócenia całego materiału o połowę. Co z tego wyszło? Można się tylko domyślić. Krytyka oraz widownia nie szczędziły gorzkich słów pod adresem showrunnerów nazywając nawet Rodowód krwi najgorszym serialem wyprodukowanym pod szyldem Netflixa. I coś w tym jest bo przebrnięcie przez ten chaotyczny zlepek scen nie jest łatwe.
Pierwotną radość oczekiwania na tę produkcję potęgował fakt, że do stworzenia ścieżki dźwiękowej zaangażowany został jeden z moich ulubionych kompozytorów, Bear McCreary. Po tym, co udało mu się osiągnąć w serialu Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy apetyt na dobrą muzykę tylko rósł. Tym bardziej, że te dwa projekty osadzone były w podobnych gatunkowo, fantazyjnych światach. Jednakże po tym, co działo się w postprodukcji trudno było oczekiwać, że inspiracja i determinacja amerykańskiego kompozytora pracowała będzie na najwyższych obrotach. Dodatkową przeszkodą był skąpy budżet nie pozwalający na zaangażowanie większego aparatu wykonawczego. Co więc zrobił Bear?
Mniej więcej to, co uczynił Hans Zimmer na wstępnym etapie projektowania oprawy muzycznej do sequela Niesamowitego Spider-Mana. Zebrał w jednym pokoju grupkę swoich najbliższych współpracowników, by w formie jam session przerzucać się propozycjami brzmieniowymi, melodycznymi i stylistycznymi. Zebrane pomysły ubrano w formy konkretnych tematów, a te w poszczególne utwory do serialu. A wszystko w ramach prac wykonanych w jednym miejscu – domowym studio McCreary’ego. Trudno więc było oczekiwać orkiestrowego przepychu na miarę Pierścieni Władzy lub innej spektakularnej kompozycji jaką poczynił w roku 2022: God of War: Ragnarok. Ucieczka w celtyckie i nordyckie brzmienia z domieszką rocka wydała się najbezpieczniejszą formą maskowania skąpego budżetu. Przy okazji również zminimalizowała udział samplowanych warstw orkiestrowych potęgujących uczucie efemeryczności. Ale czy taki zestaw sprawdził się w serialu Wiedźmin: Rodowód krwi?

Bear McCreary jest na takim etapie kariery, że co by nie napisał, to zawsze znajdzie jakieś uzasadnienie w korelacji z obrazem. Tym bardziej, jeżeli mówimy o stylistyce, na której amerykański twórca niejako zjadł swoje zęby tworząc takie serialowe oprawy, jak Outlander, Demony Da Vinci czy Piraci. Największym problemem wydaje się fakt, że proponowana przez niego muzyka nie jest w żadnym stopniu odkrywcza. A już na pewno nie definiuje w sposób muzyczny świata przedstawionego. Celtyckie granie, nordyckie śpiewy, perkusjonalia oraz fuzzujące gitary, to w głównej mierze zasłona dymna do chaosu wdzierającego się w montaż serialu. Przyklejenie do obrazu rytmicznych fraz pozwoliło okiełznać brak logiki w prezentowanych po sobie scenach, a pojawiająca się w tle namiastka egzotycznego brzmienia umownie rozwiązała sprawę miejsca toczącej się akcji. Tylko co z tego, skoro na dłuższą metę Rodowód krwi jawi się jako kompozycja stworzona naprędce i autopilocie. Miałoby to sens, gdyby angaż McCreary’ego nastąpił „na ostatnią chwilę”. Ale obecność piosenek wkładanych w usta bohaterów świadczy o dosyć wczesnym przystąpieniu do prac.
Wiedźmin: Rodowód krwi nie jest więc kompozycją, z której Bear mógłby być przesadnie dumny. Mimo wszystko w dniu premiery serialu ukazał się również stosowny soundtrack będący selekcją najbardziej chwytliwych momentów ilustracji z tego czteroodcinkowego sezonu. Utwory instrumentalne przeplatane są kilkoma wokalnymi fragmentami, co zdecydowanie ułatwia przebrnięcie przez godzinny czas trwania albumu. Czy jednak będzie to materiał na tyle wciągający, aby w morzu soundtracków stale zalewających streaming zatrzymać się właśnie nad Rodowodem krwi? Nie sądzę. McCreary ma w swoim dorobku wiele ciekawszych i bardziej kreatywnych prac, by przesadnie romansować z tą gatunkową średnicą. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by czerpać choćby namiastkę przyjemności ze słuchania niektórych skocznych kawałków stworzonych w celtycko-nordyckim duchu. Tym bardziej, że nawet tworzony na autopilocie Rodowód krwi ma więcej do zaoferowania niż hybrydowy mainstream serwowany przez Josepha Trapanesego w drugim sezonie Wiedźmina.