Mamy w Wielorybie niewytłumaczalną szansę zajrzeć głęboko w skołataną duszę Charliego i doświadczyć, jak muzyka Roba Simonsena próbuje ją uzdrowić.
Charlie wyłącza kamerę podczas zajęć ze swoimi studentami. W przeciwnym razie ujawniłby mężczyznę cierpiącego na chorobliwą otyłość; ograniczonego ruchowo człowieka balansującego na krawędzi życia z powodu wadliwego serca. Zamknięty w czterech ścianach, izoluje się od ludzi. Do siebie dopuszcza jedynie opiekunkę, córkę oraz lokalnego kaznodzieję, próbującego nawrócić Charliego i skierować jego los na właściwe tory. Ale główny bohater znalazł się w tej sytuacji nie bez powodu. Wrażliwy, symbolicznie związany z Moby Dickiem Hermana Mellvile’a, wykładowca wydaje się być uwięziony w swojej skórze w ramach pokuty za to, co mu się przytrafiło. Tytułowy The Whale to wieloryb – ogromne stworzenie, za którym w Moby Dicku ruszyła załoga „Pequoda”. W podobną podróż wyrusza Darren Aronofsky w swoim najnowszym filmie, próbując ratować jednostkę i oferując jej pomoc ze strony najbliższych, również, jak się okazuje, samego kompozytora.
Rob Simonsen komponował już do gotowego filmu, a pomysły jak umuzycznić tak emocjonalną historię, zaczęły kiełkować w jego głowie krótko po seansie. Punktem wyjścia było przelanie całej empatii, którą emanuje Charlie wobec swoich częstych gości i podpięcie się pod jeden z niewielu zmiennych elementów tej teatralnej adaptacji, którym jest ruch jej głównego bohatera. Simonsen rozpoczyna swoją historię w momencie, kiedy Charlie wstaje, udając się do sypialni. Jego trud i wysiłek wkładany w każdy krok oddaje Overture, gdzie słyszymy utkany na elegię temat wykonywany przez London Contemporary Orchestra. To, co jednak przykuwa największą uwagę to dźwięk fletów – stworzonych specjalnie na tę okazję około siedmiometrowych instrumentów. Ich twórca, Winne Clement został poproszony o przygotowanie odpowiedniej palety dźwięków przez samego Simonsena. Miały one pomóc kompozytorowi odwzorować dźwięki spod wody, naturalnego środowiska wielorybów. Być może sam pomysł obejmował również ciężki oddech Charliego – flety i dęciaki wydają się generować masy powietrza tak jak w Life Boat czy Full Sail, jednej z kilku ekspozycji wspomnianego tematu przewodniego.
Już teraz możemy podzielić karierę Simonsena na przed i po Wielorybie.
Idąc dalej, w Rigging słyszymy eksperymenty z dronami i fletami, które przerzucają naszą uwagę na jeden z wielu motywów nautycznych, przenikających zarówno film, tracklistę jak i muzykę. Raz jest to olinowanie i sposób, w jaki wiatr naciska na okręt. Innym razem – poprzez masywne dźwiękowe tekstury – Simonsen stawia siebie w roli nawigatora. Tu odwołuje się do fal (Gentle Waves) i żaglów (Full Sail), które powoli napędzają statek, umownie transportując samego Charliego pomiędzy pomieszczeniami domu. Sam krąg zainteresowań kompozytora nie ogranicza się jednak do fizycznej drogi. Za sprawą Thomasa, misjonarza odwiedzającego Charliego, muzyka wielokrotnie przybiera bardziej mistyczny, religijny charakter. A to dzięki nie tylko odegraniu tematu przez smyczki w God’s Ray, ale również odnośnikom do muzyki folkowej jak finał Deep Water czy, w końcu, zastosowaniu przez Simonsena pochodzącej z XIX wieku fisharmonii, instrumentu towarzyszącego dawnym kaznodziejom, przemierzającym amerykańskie miasta.
To, co być może wyróżnia The Whale na tle innych ścieżek, to fakt, że Simonsen komponował tak, jak czuł. Idealnie rozszyfrował założenie reżyserskie – wyczuwając intensywność, respektując ciszę i nie przytłaczając widza. Próżno szukać podobnej ścieżki w dorobku jej autora. Pośród scoreów zarezerwowanych dla produkcji indie, konwencjonalnych obyczajówek lub kina nowej przygody, Wieloryb wypada nadwyraz dojrzale i oryginalnie. Nie przeszkadza mu duchowa obecność Clinta Mansella w Midnight Storm, zadziornej i pulsującej elektronice, wzmagającej destruktywne zachowania bohatera. Ciekaw jestem, czy oglądając Wieloryba bez muzyki, Simonsen spodziewał się, jak bardzo jego kompozycja wpłynie na odbiór dzieła Aronofskiego i jak mocno będziemy czuli się po niej emocjonalnie poturbowani. Zapewne musiał wiedzieć, że w żadnym razie nie będzie to przyjemne słuchowisko, tak samo jak trudna jest jego tematyka. Ważne jest jednak to, że kompozytor sprostał w stu procentach. Powiem więcej, w połączeniu z obrazem stworzył jak dotąd najlepszą swoją pracę, do tego stopnia, że już teraz możemy podzielić karierę Simonsena na przed i po Wielorybie.
W oryginale pełny tytuł dzieła Melville’a brzmi Moby-Dick; or, The Whale. Dla niektórych będzie to zatem kolejny gatunek, stworzenie. Dla innych lewiatan będzie kimś znajomym, do kogo odnosimy się po imieniu. Takim bliskim dla Simonsena jest Charlie. Amerykański kompozytor prowadzi go po zakamarkach swojej duszy i pomaga, ilekroć wieloryb musi boleśnie mierzyć się z rzeczywistością. The Whale to bez wątpienia jedna z najlepszych ścieżek poprzedniego roku.