Dawno minęły czasy, kiedy serwisy streamingowe kojarzone były z tanią rozrywką. Niebotyczne pieniądze pompowane w spektakularne produkcje przyciągają znane nazwiska, ale czy to wystarczy, aby odtrąbić sukces? Niekoniecznie…

The Electric State to kolejny wysokobudżetowy film zrealizowany przez braci Russo dla platformy streamingowej Netflixa. Również kolejny blamaż tego duetu, który z niepokojem każe patrzeć na ich artystyczną kondycję. Akcja The Electric State rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości lat 90. W centrum wydarzeń znajdujemy Michelle, która po traumie straty rodziny próbuje poradzić sobie w zawładniętym przez technologiczne nowinki społeczeństwie. Kiedy poznaje Cosmo – niepozornie wyglądającego robota – odżywają wspomnienia z przeszłości, a zarazem nadzieje, że nie wszystko zostało stracone. Zdeterminowana, by odnaleźć swojego młodszego brata Christophera, wyrusza na długą i niebezpieczną podróż… Trzeba przyznać, że opis prezentuje się ciekawie, ale realizacja daleka jest od ideału. Miałka historia prowadząca widza, jak po sznurku do niezbyt ciekawego finału, zbiega się z niewykorzystanym potencjałem zgromadzonej przed kamerą śmietanki aktorskiej. Natomiast wpakowane w tę produkcję 320 mln $ w żaden sposób nie przekłada się na wizualny splendor. Cóż, biorąc pod uwagę doświadczenia z przeszłości, można było przywyknąć, że widowiskowe wydmuszki są niejako standardem serwisu streamingowego sygnowanego wielką literą N.
Do stworzenia ścieżki dźwiękowej zaangażowany został Alan Silvestri, który już wcześniej współpracował z braćmi Russo nad trzecią i czwartą częścią Avengers. Twórcy postawili więc na sprawdzoną ekipę, co napawało optymizmem w oczekiwaniu na finalny efekt. Silvestri miał bowiem prawie rok na realizację swojego zadania, a w przypadku wysokobudżetowych produkcji nieczęsto się to zdarza. Jaki był efekt? No cóż, chciałoby się powiedzieć, że The Electric State zapisze się wielką czcionką w dorobku Silvestriego, ale po pierwszym wysłuchaniu oficjalnego soundtracku trudno było o zachwyt. Późniejsze doświadczenie filmowe również nie zmieniło w znaczącym stopniu tej opinii, choć trzeba przyznać, że Alan Silvestrii posiada pewną unikatową wrażliwość do opisywania niekonwencjonalnych tworów z pogranicza przygody i fantastyki. Jak to się przekłada na funkcjonalność?
Od strony formalnej wszystko wygląda tak, jak powinno. Mamy barwną, skonstruowaną na bazie tradycyjnych środków, ścieżkę dźwiękową, która mocno powiązana jest z płaszczyzną dramaturgiczną widowiska. Można odnieść wrażenie, że kompozycja bardziej koncentruje się na dynamice relacji miedzy bohaterami niż samej przygodzie. Aczkolwiek nie brakuje też i mocniejszych akcentów skąpanych w wybuchowej orkiestrze. Mimo wszystko trudno tu znaleźć jakiś idiom, który wyróżniałby tę pracę na tle innych podobnych gatunkowo. Na pewno nie stanowi większego novum w karierze amerykańskiego twórcy. Zarówno pod względem stylistycznym, jak i tematycznym The Electric State plasuje się daleko za najlepszymi osiągnięciami w karierze Silvestriego.

Mając to wszystko na względzie raczej trudno będzie oczekiwać po statystycznym odbiorcy, aby po zakończonym seansie z większym zapałem sięgnął po oryginalny soundtrack. Wydany cyfrowo, prawie 80-minutowy album, nie należy bowiem do najłatwiejszych w obyciu. Usłany ogromną ilością ilustracyjnych treści nie pozostawia większej przestrzeni na chwile zachwytu. Nadzieje związane głównie z przygodą i muzyczną akcją rozbijają się o niedostateczne wykorzystanie potencjału drzemiącego w retro-futurystycznym świecie przedstawionym, ale i pod względem melodycznym nie otrzymujemy żadnych fajerwerków. Tematyka jest chyba największą bolączką tej pracy. Można odnieść wrażenie, że gdyby do tej rzemieślniczej perfekcji Alana dodać jakiś mocny motyw, to kompozycja zyskałaby na przebojowości. Zamiast tego otrzymujemy powtórkę z rozrywki oraz tematy przypominające dziesiątki podobnych w dorobku Silvestriego. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że The Electric State jest jednym z największych rozczarowań, jakie amerykański kompozytor zgotował swoim fanom w ciągu ostatnich lat.
Z drugiej strony można powiedzieć, że jaki film, taka muzyka. Gdyby obraz braci Russo emanował większą kreatywnością i energią, być może i ścieżka dźwiękowa podążałaby tym szlakiem. Tymczasem otrzymaliśmy poprawny do bólu twór, który tylko (i aż) dobrze spełnia swoje podstawowe funkcje ilustracyjne. Nie jest to jednak nic, czego nie można było osiągnąć mając tak bogate doświadczenie w branży, jak Silvestri.