Kiedy na okładce ścieżki dźwiękowej pojawia się nazwisko Hansa Zimmera, świat muzyki filmowej wstrzymuje oddech. Gdy na tej samej okładce nie pojawia się żadne inne nazwisko, świat muzyki filmowej mówi: sprawdzam. Nawet jeśli Hans Zimmer solo to jedna z technik promocyjnych – jasne jest, że Twórca powstawał we współpracy z Stevem Mazzaro – to zabieg ten nieprzerwanie przyciąga jak magnes.

Twórca to imponująca, choć skromna pod względem budżetu, kolejna próba podjęcia tematu sztucznej inteligencji w starciu z ludzkością. Gareth Edwards, odpowiedzialny za widowisko, początkowo planował oddać tworzenie muzyki sztucznej inteligencji właśnie, ale na ostatnim etapie produkcji postawił na Zimmera. W odpowiedzi ten zakasał rękawy i podrzucił Edwardsowi zimmerszczyznę najlepszego sortu: ekspansywną, dramatyczną i atakującą nasze emocje, w stopniu coraz rzadziej od Zimmera słyszalnym. Zwracam szczególną uwagę na zaplecze emocjonalne, które Niemiec konsekwentnie dusił w ostatnich latach, w zamian orędując za dronową teksturą i osiąganą dzięki jej atmosferą.
Całość jest zjadliwa i zaskakująco przystępna, a ogień pod marką Hansa Zimmera ciągle się tli.
Twórca to ciężki muzyczny kaliber, jeśli chodzi o sceny batalistyczne, więc nie liczmy na żadną taryfę ulgową w tej materii. Utwory Standby czy Lab Raid to akcyjniaki w stylu miszmasz – trochę hucznych rogów, elektroniki i zadziornego dokładania instrumentów. Ale dzięki melodramatycznym wątkom, w których Edwards nie odpuszcza, mamy tutaj szerokie pole do wzruszeń, a to na Zimmera działa jak woda na młyn. Najciekawiej jest w pięknym, orientalnym utworze A Place in the Sky i finalnym True Love. Jako że Hans w swojej karierze odwiedzał azjatyckie klimaty parokrotnie, a akcja filmu dzieje się głównie na wschodniej półkuli, kompozytor świetnie odnajduje się w tych rejonach. Słychać to zwłaszcza w pracy Pedro Eustache’a, który był odpowiedzialny za wszelkie dęciaki obecne w scorze. Słychać to też w chóralnym Prayer, gdzie sowicie obdarzani jesteśmy organami, podkreślającymi mistyczny charakter filmowych lokacji.
Przy Twórcy nie możemy mówić o niczym przełomowym. Całość jest zjadliwa i zaskakująco przystępna, a ogień pod marką Hansa Zimmera ciągle się tli. I to pomimo że ten, owszem, korzysta w swojej ścieżce z arsenału bibliotek sięgających sygnaturami czasów Rain Mana, Beyond Rangoon czy Mrocznego Rycerza, ale robi to, jak zawsze, sprytnie, wydobywając ich najlepsze cechy. Powiem więcej, moja historia z Twórcą trwa w najlepsze, ponieważ zgrabne wydanie cyfrowe słucha się świetnie. To bez wątpienia miła odskocznia od masowo wypuszczanych kolubryn, których czas trwania wydaje się nie mieć końca i sensu. Pozostaje kwestia sztucznej inteligencji, która niedługo może na dobre zacząć wspierać pracę kompozytorską, ale o tym niebawem.