Szefostwo LucasFilmu robi dosłownie wszystko, aby obrzydzić fanom serię Gwiezdnych Wojen. A znamiennym przykładem są decyzje związane z produkcją seriali dedykowanych platformie stremingowej Disney+ – najczęściej żerujące na ikonicznych postaciach i wydarzeniach z klasycznych filmów Lucasa. Zapowiedziany jeszcze w 2019 roku Akolita (The Acolyte) miał przerwać ten trend, cofając widza do czasów świetności Wielkiej Republiki. Jaki był efekt końcowy?
Stojąca za produkcją Akolity Leslye Headland, dokonała zupełnego wywrócenia wszystkiego czym Gwiezdne Wojny stały przez minione dekady. I tak oto śledzimy losy grupki Jedi, którzy „eliminowani” są przez tajemniczego zabójcę. Okazuje się, że jest nim siostra byłej uczennicy pewnego mistrza Jedi, która – jak wszyscy myśleli – zginęła w dramatycznych okolicznościach. Sol wraz z Oshą wyruszają więc na niebezpieczną wyprawę, by odnaleźć zabójcę i przy okazji zmierzyć się z trudną przeszłością. Historia z całkiem niezłym potencjałem została zmarnowana przez kiepski scenariusz oraz fatalny sposób prowadzenia narracji. Nie przekonują również kreacje aktorskie, a nad stroną wizualną, która pochłonęła setki milionów dolarów należałoby spuścić zasłonę milczenia. Najbardziej boli jednak fakt, że dotychczasowi bohaterowie serii, czyli rycerze Jedi, sprowadzani są w tym widowisku do poziomu słabeuszy i krętaczy. Ośmioodcinkowy Akolita ma co prawda otwarte zakończenie, ale dramatyczne spadki oglądalności budzą wątpliwość, czy producenci zdecydują się na kontynuację tych wątków w kolejnych sezonach. Oby jednak nie.
Przy okazji Akolity swoją debiutancką przygodę z gwiezdnowojennym uniwersum zaliczył także Michael Abels. Amerykański kompozytor znany przede wszystkim ze współpracy z Jordanem Pele był dosyć nieoczywistym wyborem, ale jak efekt końcowy pokazuje – nie najgorszym. Praca nad serialem zaczęła się jeszcze zanim na planie padł pierwszy klaps. Głównie z powodu jednej ze scen, która wymagała stworzenia pieśni śpiewanej przez klan czarownic z planety Brendok. Stworzona przy okazji melodia stała się w późniejszym czasie jednym z kluczowych tematów serialu.
Ciekawy jest sposób w jaki Abels podszedł do gospodarowania tematyką. Już na wstępnym etapie prac uzgodniono, że stylistyka i wykonawstwo zbieżne będzie z tym, co na potrzeby Gwiezdnych Wojen tworzył John Williams. I faktycznie bogata paleta orkiestrowych barw, a nawet sposób aranżowania niektórych fragmentów do złudzenia mogą przypominać prace Mistrza, ale pod względem atrakcyjności melodycznej daleko im do kultowych starwarsowych partytur. Po części jest to efektem uzgodnień z showrunnerką, która chciała, aby muzyka nie przemawiała klarowną melodyką przypisaną poszczególnym postaciom. Tematyka jest więc narzędziem w uzyskaniu pewnych emocji – tych pozytywnych lub negatywnych. I nie ma znaczenia, czy dany motyw pojawia się w kontekście dobrych czy złych postaci. Zresztą ta kwestia jest skutecznie rozmywana w trakcie rozwoju serialowych wydarzeń. Dobrzy stają się złymi i na odwrót. O ile więc można się zgodzić z takim sposobem operowania tematyką, o tyle oderwanie całości pracy od przynajmniej nutki przebojowości, jakiegoś heroicznego wydźwięku bądź pasji, nie znajduje we mnie zrozumienia.
Kompozycja Abelsa szczelnie wypełnia filmowe kadry skutecznie przy tym chowając się w tle dźwiękowego miksu. Nawet sceny batalistyczne pozbawione są jakiejś unikatowej tożsamości. I tutaj po raz kolejny wrócić należy do ustaleń z twórczynią serialu, które wyraźnie ograniczały orkiestrową muzykę akcji do „obsługiwania” instrumentów perkusyjnych nawiązujących stylistycznie do kultury wschodu. Można zatem zapomnieć o zapadających w pamięć fragmentach oraz przesadnej brawurze w gospodarowaniu tematyką. Nie oczekujmy również powrotów do klasycznych motywów Williamsa. Osadzenie akcji na sto lat przed filmami Lucasa dało twórcom legitymację do oderwania się od kultowych melodii kojarzonych z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Kończąc przygodę z tym serialem można odnieść wrażenie, że muzyka jest tylko produktem wypełniającym konkretne przestrzenie. Stworzonym w klasycznym, orkiestrowym stylu, ale tylko produktem, który niezdolny jest do samoistnej egzystencji poza obrazem.
Mimo wszystko ktoś z osób decyzyjnych stwierdził, że najlepszym sposobem na zaprezentowanie tej muzyki będzie wydanie trzech soundtracków zawierających absolutnie każdą nutę, jaka wybrzmiała w serialu Headland – wszystkie dostępne oczywiście w formie elektronicznej na wybranych platformach streamingowych. Pierwsze dwa albumy odwołują się do opraw z poszczególnych epizodów, natomiast trzeci z nich to suma wszystkiego, co opublikowano na poprzednich wydaniach. Trudno patrzeć na to inaczej, jak na próbę spieniężenia jak największej ilości potencjalnych streamów. Biorąc pod uwagę jak toporny jest materiał ilustracyjny słyszany w serialu, można wątpić, czy którykolwiek ze słuchaczy zechce spędzić z tą muzyką aż cztery godziny, bo tyle mniej więcej trwa kompletny materiał zawarty na zbiorczym albumie soundtrackowym. Najbardziej kuriozalna wydaje się decyzja umieszczenia na tym wydaniu kilku wersji (w tym popowej!) pieśni The Power of One, The Power of Two, The Power of Many. Zrobienie z tej etnicznej intonacji swoistego szlagiera promującego serialowe widowisko wywołuje pusty śmiech. Tak samo zresztą, jak próby dorabiania ideologii do miałkiego tekstu utworu.
Jak już wcześniej wspomniałem, muzyka sama w sobie nie jest zła. Jako ilustracja sprawdza się należycie i ma potencjał, aby przynajmniej fragmentarycznie zwrócić uwagę odbiorcy. Niestety sposób zaprezentowania tego na albumie soundtrackowym skutecznie zabija jakąkolwiek chęć do poszukiwania takich rodzynków. A szkoda, ponieważ oprawa walki z Nieznajomym na planecie Khofar, czy śledztwa prowadzonego na Olega mają prawo dać pewną nutkę satysfakcji. Przy odpowiedniej selekcji i edycji moglibyśmy otrzymać trzy kwadranse rzetelnie ułożonego materiału, eksploatującego tematyczny i stylistyczny potencjał partytury. Niestety obecny stan rzeczy zupełnie odcina ten produkt od jakiegokolwiek zainteresowania z mojej strony. Przygoda z tym zestawem była pierwszą i ostatnią, na jaką zapewne się zdecydowałem.