Najnowsza produkcja Christophera Nolana zatytułowana Tenet ma realną szansę zapisać się w historii kinematografii. Bynajmniej nie przez wzgląd na treść samego widowiska, ale fakt, że, mimo post-covidowej zapaści frekwencyjnej w kinach i związanego z tym niemalże pewnego blamażu finansowego, zdecydowano się na dystrybucję w tradycyjnej formie. I chociażby z tego powodu nie powinienem narzekać tylko brać z pocałowaniem ręki to, co jest nam dane, ale… Cóż, trafiło na reżysera, który uchodzi za jednego z najwybitniejszych wśród współczesnych filmowców. I tu pojawia się mały zgrzyt, bo film Tenet o wybitność nawet się nie ociera.
Christopher „PLAY IT LOUD!” Nolan
Twórca Mrocznego Rycerza, Incepcji czy Interstellar to swego rodzaju ikona w branży. Kojarzony z produkcjami, w których nic nie jest oczywiste, także i tym razem budził nadzieje na nietuzinkowe widowisko. Tym bardziej, że wiadomym było iż po raz kolejny odwoła się do wątków manipulacją czasem. Pod płaszczykiem pozornie prostej historii, próbuje nam więc sprzedać swoją wizję techno-terroru, a wszystko to widziane okiem człowieka, którego imienia tak na dobrą sprawę nawet nie poznajemy. Nazywany jest Protagonistą i ma bardzo ważną misję. Powstrzymać szaleńca, który chce doprowadzić do wielkiej katastrofy. Katastrofy czasu… Brzmi enigmatycznie? Cóż, oglądając to, co dzieje się na ekranie można zadawać sobie wiele pytań odnośnie treści, co nie zmienia faktu, że od strony wizualnej produkcja prezentuje się szalenie atrakcyjnie. Niemalże w zupełności oparta na efektach praktycznych stanowi kolejny krok milowy w sposobie realizacji. Szkoda tylko, że żadnego rewolucyjnego podejścia nie doświadczamy w warstwie narracyjnej. Można odnieść wrażenie, że reżyser tak bardzo starał się zagmatwać fabułę swojego najnowszego widowiska, iż sam się w niej pogubił. Zresztą wypowiedzi aktorów, którzy przyznali już po premierze, że nie rozumieją wielu elementów tej opowieści, dają do myślenia. Mimo wszystko Nolan osiągnął to, czego zapewne pragnął zabierając się za realizację Tenet. Znów stało się o nim głośno.
Skoro już poruszyliśmy kwestię głośności, to trzeba anglo-amerykańskiego filmowca rozliczyć z jeszcze jednego, być może największego przewinienia, jakiego dopuścił się tworząc Tenet. Zresztą problem ten pojawił się już przy okazji filmu Dunkierka, gdzie zarówno ja, jak i wielu innych odbiorców narzekało na fatalny miks dźwięku przesuwający granicę przyzwoitości o dobrych kilkanaście decybeli w górę. Jak się okazuje jest to bardziej złożona sprawa ocierająca się nawet o kwestię „artystycznej wizji” Nolana.
Najwyraźniej z tą wizją nie do końca dobrze się czuł Hans Zimmer, ponieważ po trwającej kilkanaście lat współpracy oddalił się na z góry upatrzone pozycję. Pewne symptomy tego, że między nim a Nolanem nie jest najlepiej docierały już do nas w trakcie trwania prac nad ścieżką dźwiękową do Dunkierki. Notoryczna walka o każdą sekundę przytłaczającej oprawy muzycznej doprowadziła do sytuacji, w której kompozytor nie miał czasu by jej skończyć w określonym terminie. Do zilustrowania filmu Tenet zaangażowano więc innego kompozytora – Ludwiga Goranssona, o którym ostatnio coraz głośniej na ustach krytyków i miłośników muzyki filmowej. Jego twórczość nie zawsze spotyka się z tak ciepłym przyjęciem, jak chociażby w przypadku oprawy muzycznej do Creed czy oscarowej Czarnej Pantery. Wiele kontrowersji wzbudziła na przykład ścieżka dźwiękowa do Mandalorianina czy też Venoma. Po ilustracji do Tenet można więc się było spodziewać wszystkiego. Tym bardziej, że na realizację zadania Göransson miał wyjątkowo dużo czasu. Pierwsze szkice koncepcyjce partytury tworzył bowiem jeszcze przed wejściem aktorów na plan filmowy. W efekcie już przed rozpoczęciem zdjęć Nolan miał do dyspozycji blisko dwugodzinny zestaw fragmentów luźno opartych na scenariuszowych wątkach. Oczywiście proces powstawania gotowego produktu był długi i żmudny z obowiązkowym udziałem i ingerencją reżysera. Sama muzyczna treść nie stanowiła dla Göranssona większego wyzwania, bo jak sam przyznawał, nie są to brzmienia jakkolwiek innowacyjne. Dynamiczna orkiestra osadzona na tle pulsujących bitów była dopiero początkowym etapem tworzenia skomplikowanej architektury ścieżki dźwiękowej. Kluczowy był etap postprodukcji, gdzie wszystkie te elementy poddawano licznym manipulacjom czasowym – tak w zakresie pojedynczych instrumentów, jak i większej ilości elementów aranżacji. Kiedy dorzucimy do tego kolejne pomysły reżysera, który tym razem zapragnął usłyszeć w swoim filmie odgłosy własnego oddechu, oto wyrasta nam kolejny oryginalny twór obok którego (przynajmniej teoretycznie) nie powinniśmy przejść obojętnie. W praktyce również trudno o obojętność względem warstwy muzycznej podczas kinowego seansu. Wspomniany wcześniej, katorżniczy dla naszego słuchu, dźwiękowy miks skutecznie punktuje tylko najbardziej „prominentną” cząstkę ilustracji Göranssona – warstwę perkusyjną. Szkoda tylko że reszta jego wysiłku zniwelowana została przez rzeźniczą kompresję z efektami dźwiękowymi. Ot sztuka, której (zupełnie jak i fabuły filmu Tenet) nie sposób pojąć.
Wrażenie jakie zostawia po sobie kinowy seans są bardzo krzywdzące dla ogólnego wizerunku tego, co popełnił Göransson. Po premierze niejednokrotnie spotkałem się z opinią, że muzyka w filmie Nolana albo zagłuszała dialogi albo snuła się w tle bez większego ładu i składu. Trudno o gorszą rekomendację do sięgnięcia po oficjalny album soundtrackowy. Ale moim zdaniem warto się przełamać i spróbować swoich sił ze słuchowiskiem wydanym przez WaterTower Music, bo mimo monstrualnego, półtoragodzinnego czasu trwania, prostuje on wiele skrzywionych przez film Nolana wyobrażeń na temat tej pracy.
Ludwig „!TI ESREVER” Göransson
Zacznijmy od kwestii, która najbardziej rzuca się w ucho po pierwszym wysłuchaniu soundtracku do Tenet. Jeżeli chodzi o szeroko pojęte brzmienie, to tutaj nie ma mowy o jakiejkolwiek rewolucji. Przez lata swojej kariery Nolan wypracował pewne standardy wśród których dosyć ważną cząstką jest między innymi muzyka: idealnie skrojona pod predyspozycje i warsztat Hansa Zimmera i ludzi z jego otoczenia. Choć Göranssonowi dosyć daleko do sposobu w jaki tworzy Niemiec, to jednak z mainstreamem nie ma większego problemu. I to było punktem wyjścia do kreowania warstwy najbardziej nośnej – muzyki akcji. Stylizowana na analogiczne utwory, jakie mogliśmy usłyszeć w Incepcji czy Mrocznym rycerzu nie pozostawia wątpliwości, że taki stan rzeczy zawdzięczamy samemu reżyserowi. Efekty tego poznajemy już w otwierającym soundtrack RAINY NIGHT IN TALLINN. Przy okazji również dowiadujemy się, że rozlokowane na albumie utwory za nic sobie mają filmową chronologię. Ośmiominutowa sekwencją naszpikowana muzyczną akcją w gruncie rzeczy daje nam idealny przedsmak tego, z czym będziemy musieli mierzyć się przez najbliższe półtorej godziny. O ile więc sama treść nie zrywa tu przysłowiowych kapci z nóg, to już sposób w jaki programowana jest elektronika a i owszem. Mamy tu bowiem swego rodzaju symfonię stworzoną na bazie przeróżnych dźwięków basowych przepuszczonych przez arpeggiatory i modulatory częstotliwości. Dopełnieniem tego są wszelkiej maści perkusjonalia – od akustycznych aż po zaklęte w sekwencjach elektroniczne sample. Sercem tak skonstruowanej muzycznej akcji jest pulsujący, basowy arp niejako „ślizgający” się po skali. Ciekawym jest fakt, że ten właśnie zabieg pełni funkcję tematu akcji, pojawiającego się zawsze tam, gdzie główny bohater podejmuje jakieś działania. Najbardziej okazale prezentuje się w takich utworach, jak FREEPORT, 747 czy też spektakularnym POSTERITY.
I choć to właśnie muzyczna akcja jest tym, co w głównej mierze koncentruje uwagę odbiorcy, to jednak nie można przejść obojętnie wobec innych aspektów kompozycji Göranssona. Kreowanie emocjonalnego zaplecza filmu Tenet stoi pod znakiem jakby wycofanego, owianego nutką melancholii, ambientu, z symbolicznie zaznaczającymi swoją obecność smyczkami. Idealnym przykładem są utwory takie, jak WINDMILLS oraz THE PROTAGONIST. Natomiast wisienką na torcie tego całkiem pysznego słuchowiska są eksperymenty z odgłosami oddechów. Choć w filmie umykają one pod presją innych elementów miksu, to jednak na soundtracku intrygują w postaci złowieszczo brzmiącego SATOR oraz RED ROOM BLUE ROOM. Sposób kojarzenia tego z liniami basowymi może przywołać w pamięci ścieżkę dźwiękową do Creed, gdzie Göransson odwoływał się do hiphopowych standardów. Także w i tym nurcie zanurzona została piosenka promująca widowisko Nolana, którą wyśpiewał (przy wsparciu autotune’a) Travis Scott. Zawodzenie amerykańskiego rapera usprawnia proces opuszczania przez widzów sali kinowej jeszcze w takcie trwania napisów końcowych.
Szkoda, że wszystkie te wysiłki i pomysły Göranssona utopione zostały w fatalnie zmiksowanej sferze audytywnej filmu Tenet. Zapewne część z widzów potencjalnie zainteresowanych muzyką po tak traumatycznych doświadczeniach z seansu po prostu odpuści sobie przygodę z soundtrackiem. Tym bardziej, że produkt wydany nakładem WaterTower nie będzie miał marketingowego konia pociągowego w postaci nazwiska Zimmera widniejącego na okładce. Inną kwestią jest długość proponowanego nam słuchowiska, która – zupełnie jak miks dźwięku w filmie – rozmija się z oczekiwaniami statystycznego odbiorcy. Skondensowanie tego wszystkiego w ramach godzinnego czasu prezentacji byłoby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Mimo wszystko polecam sięgnięcie po soundtrack chociażby po to, aby zasmakować pomysłowości Göranssona w gospodarowaniu i manipulowaniu elektroniką.