Cowabunga!
Tak musieli cieszyć się decydenci Paramountu, gdy ich najnowsze dziecko, Wojownicze żółwie ninja podbijały światowe kina. Prawie pół miliarda na koncie potrafi skutecznie przekonać do dalszego wertowania przygód czwórki mutantów. Wszystko wydawało się iść jak z płatka. Projektem zainteresowany był autor sukcesu, Jonathan Liebesman, a miłośnicy muzyki filmowej po cichu liczyli, że wraz z nim, do ekipy powróci również główny sprawca fenomenalnej oprawy muzycznej – Brian Tyler. Niestety konflikt między reżyserem, a producentami, sprawił, że Liebesman odpuścił, a na jego miejsce osadzono posłusznie wykonującego polecenia zwierzchników, Dave’a Greena. Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia było więc kolejnym poletkiem, na którym swoje fascynacje widowiskową akcją, wybuchami i patetycznymi „one linerami” mógł wykazywać trzęsący tym projektem, Michael Bay. W przeciwieństwie jednak do jego sztandarowego produktu, serii Transformers, omawiane tu widowisko okazało się całkiem przyjemną, rodzinną rozrywką, która nie wstydzi się podejmować wielu wątków z popularnego w latach 80-tych serialu animowanego. Mamy więc głównego przeciwnika tytułowych herosów, Shreddera, który z wymiaru X sprowadza na Ziemię jeszcze większego badassa – Kranga. Panoramę absurdów wypełniają świetnie wkomponowani w tło wydarzeń Bebop and Rocksteady. Natomiast po stronie nastoletnich żółwi staje Casey Jones. Wszystko to sprawia, że Wyjście z cienia ogląda się naprawdę przyjemnie, a wrażenia te potęguje świetnie dopracowana strona wizualna oraz… zaskakująco dobrze funkcjonująca w tym obrazie ilustracja muzyczna.
Skąd te zaskoczenie? Bo czegoż można było się spodziewać po informacji, że kontynuatorem spuścizny Tylera będzie kompozytor kontrowersyjny i przez wielu uważany za nieudolnego, Steve Jablonsky. Pupilek Baya wielokrotnie kładł mające nawet duży potencjał projekty, aczkolwiek zdarzały mu się przebłyski i chwilowy nawrót kreatywności – ot chociażby czwarta odsłona Transformerów z całkiem miłą dla ucha tematyką. Stosunkowo za mało, jeżeli weźmiemy pod uwagę cały szereg innych, mniej frapujących kompozycji odgrzebujących ciągle te same schematy, jakimi operuje Steve. Idąc tą logiką najlepiej byłoby gdyby Jablnsky po prostu wszedł w buty Tylera, wziął na warsztat całe bogactwo tematyczne pierwszej części i zadbał o odpowiednie „opakowanie” całości. Amerykanin postanowił jednak odciąć się od tej spuścizny, uwzględniając (aczkolwiek tylko częściowo) jedną melodię – tę przypisaną Shredderowi. Parafrazując minorowy motyw, stworzył własny, bardziej rozbudowany i skonfrontował go z hurra-optymistyczną fanfarą tytułowych żółwi. I jaki był tego efekt?
Chyba pierwszy raz wypowiadając się o pracach tego kompozytora, muszę przyznać, że słucha się tego po prostu znakomicie! Może i pod względem technicznym cała ścieżka dźwiękowa wydaje się kolejnym, prostackim rzemiosłem komunikującym się ze słuchaczem za pomocą wiadomego zestawu sampli i orkiestrowych akordów, ale w kwestii przebojowości pretenduje do miana jednej z najlepszych prac w dorobku Jablonsky’ego. Zadziwiające, że tak niepozorny projekt wyrasta na godnego konkurenta względem równie rozrywkowej oprawy muzycznej do pierwszych Transformerów! I prawdopodobnie postawiłbym te dwie prace na równi, gdyby nie cała kanonada klisz, które skutecznie gaszą niepohamowany entuzjazm.
Takowych nie unika fundament oprawy muzycznej, tudzież tematyka. Dosyć wyraźnie da się to odnotować już na wstępie naszej przygody z wydanym w formie cyfrowej, albumem soundtrackowym. Squirrel Formation to kolejna, patetyczna fanfara w dorobku Jablonsky’ego, która oscyluje wokół tematu Autobotów. Jeszcze więcej kalk napotykamy w dalszej części albumu, kiedy rzeczona fanfara wpasowana zostaje w sceny akcji. Pierwszym znaczącym fragmentem osadzonym na tej newralgicznej cząstce partytury jest Tartaruga Brothers. Charakterystyczna rytmika odsyła naszą wyobraźnię do kompozycji Holkenborga z najnowszej części Mad Maxa. Zresztą wymowa sceny poniekąd pokrywa się ze źródłem inspiracji utworu, gdzie motywem przewodnim jest zjednoczenie sił w walce z przeciwnikiem. W gruncie rzeczy jest to jednak temat nowej postaci opowiadającej się po stronie żółwi – Casey Jonesa. A najwięcej o charakterze tej melodii mówi dwuminutowa suita umieszczona na wirtualnym krążku.
Takich uproszczeń jest w ścieżce dźwiękowej do Wojowniczych żółwi ninja 2 bardzo dużo. Wystarczy choćby wspomnieć o nowym złoczyńcy, Krangu, który przybywając z innego wymiaru uruchamia całą lawinę pokrewnych idiomów zaprzęganych na potrzeby Transformerów. I tak oto sceneria Technodromu otrzymuje analogiczne, elektroniczne sample, zapewniające z jednej strony odpowiednią bazę rytmiczną, a z drugiej wtłaczające w trzewia kompozycji pewien narkotyczny, mroczny klimat. Fakt, nie ma w tym wszystkim ni krzty oryginalności, choć wykonanie z pewnością skradnie uwagę niejednego odbiorcy. Ot chociażby jak motyw Shreddera niejako wyrastający z melodii napisanej jeszcze przez Briana Tylera. Jablonsky woli jednak bardziej rozbudowane formy, które z łatwością można wpasować w różnego rodzaju sceny. Cóż z tego, skoro nie unika upraszczania całej narracji czyniąc ją poniekąd monotonną. Bo o ile temat żółwi jest plastyczny, potrafi ukazać wiele różnych oblicz, to zakuta w minorową wymowę wizytówka Shreddera po pewnym czasie zaczyna zjadać swój własny ogon. Przykładem jest suita Shredder i czerpiące z niej Shredder Escape. Wartością płynącą z takiego, a nie innego podejścia jest przynajmniej klarowność przekazu pozwalająca nawet najbardziej topornym odbiorcom skojarzyć określone melodie.
Sporą klarownością wykazuje się również (a może i przede wszystkim) fanfara przypisana tytułowym bohaterom. Na soundtracku jest multum utworów eksplorujących potencjał tego tematu i co ciekawe, nie powoduje to przesytu – nawet pod koniec wirtualnego albumu, gdzie dosłownie miażdżeni jesteśmy nadmiarem patosu. Jak w każdej tego typu pracy tak i tu można wyszczególnić momenty w sposób szczególny działające na wyobraźnię odbiorcy. A jednym z takowych jest prosty, łatwo wpadający w ucho Turtle Power. Jazzowo-rockowa wymowa utworu wyzwala tyle pozytywnych emocji, że po prostu nie sposób nie wrócić do niego po zakończeniu pierwszego odsłuchu. Nieco mniej entuzjazmu, choć sporo „funu” pozostawia po sobie ilustracja widowiskowej sceny skoku z samolotu (Jump!). Natomiast im dalej zagłębiamy się w fabułę, tym bardziej funkcjonalna staje się oprawa muzyczna Jablonsky’ego. Ale czy asłuchalna? Absolutnie nie! Nawet tak intensywne sceny, jak finałowa konfrontacja, stawiają przed nami prostą niczym konstrukcja cepa i miła dla ucha muzykę (Fight on the Technodrome, Close the Portal). Niemniej jednak dobra komitywa z tymi aranżami ma rację bytu tylko i wyłącznie wtedy, gdy wyłączymy się na wszelkie klisze, zapożyczenia i aranżacyjną miałkość elementów symfonicznych. Wszak muzyka tego pokroju ma w głównej mierze zapewniać rozrywkę i w moim odczuciu czyni to całkiem dobrze.
Miłą niespodzianką dla fanów serii zapewnia końcówka albumu, gdzie umieszczono orkiestrową aranżację popularnego tematu z kreskówki. Szkoda tylko, że ostatecznie nie wykorzystano go w filmie, a po prostu sięgnięto po bardziej agresywny wykon oryginału. Niemniej słuchacz może czuć się ukontentowany kończąc tę niespełna 70-minutową wycieczkę po świecie zmutowanych, objadających się pizzą, żółwi ninja. Przyznam, że nie spodziewałem się tak solidnej i sprawnie funkcjonującej oprawy. Steve Jablonsky totalnie zaskoczył mnie tą kompozycją i pozwolił uwierzyć, że przy odrobinie chęci (i mimo wszystko wyobraźni) można pokusić się o przebojową, rozrywkową oprawę muzyczną. Gdyby dorzucić do tego charyzmę i techniczne ociosanie Briana Tylera, mielibyśmy do czynienia z jedną z ciekawszych prac sezonu. I choć Jablonsky w wielu fragmentach próbował niejako wejść w buty kolegi po fachu, ostatecznie poległ na operowaniu orkiestrowymi środkami wyrazu. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie w kontekście iście popcornowej rozrywki?
Inne recenzje z serii: