Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Walter Murphy

Ted

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-09-2012 r.

W czasach gdy gatunek fantasy zaczyna zjadać swój własny ogon, dobry pomysł jest jak Święty Graal do którego wlać można owoc ciężkiej pracy milionów kinomanów, tudzież tak upragnione przez Hollywood dolary. Seth MacFarlane wydaje się człowiekiem o wybujałej, choć na pewien sposób również ograniczonej, wyobraźni. Nie tworzy bowiem nowych światów, nie komplikuje rzeczywistości, a raczej przedstawia ją dokładnie taką jaka jest, tyle że w przerysowany nieco sposób. Kreuje umiarkowanie abstrakcyjny świat, w którym na przykład siła wypowiadanych przez bohaterów życzeń traktowana jest wręcz z andersenowskim namaszczeniem. Nie dajmy się oszukać! Jest to tylko wymówka do wizualizacji kolejnych szokujących pomysłów słynnego twórcy Family Guy’a. Film Ted opowiadający o trzydziestopięcioletnim obiboku i jego najlepszym kumplu – ożywionym w cudowny sposób pluszaku – jest wulgarny i obsceniczny, ale pod wieloma względami można go rozpatrywać jako swoistego rodzaju traktat o przyjaźni i miłości. O tym, że te dwa stany razem dają prawdziwe szczęście, ale przeciwstawione sobie nawzajem tworzą iście niszczycielską siłę.



Pomimo roztaczania wokół siebie aury kontrowersyjności, Seth MacFarlane w przedziwny sposób ukazuje swoje przywiązanie do tradycji. Nie chodzi bynajmniej o wspomniane wyżej baśniowe motywy, ale tradycję gatunku filmowego w jakim zamknięta jest opowieść o niesfornym miśku. Jedną z płaszczyzn na której owe przywiązanie możemy zauważyć, jest sfera audytywna, a ściślej rzecz ujmując, ścieżka dźwiękowa w wykonaniu Waltera Murphy’ego. To raczej mało znany nam kompozytor ze sporym bagażem doświadczeń, który już od dłuższego czasu miał okazję pracować u boku MacFarlane’a. Tworzył oprawy muzyczne między innymi do trzech periodyków – American Dad!, Family Guy i będącego pokłosiem tego ostatniego, The Cleveland Show. Choć kariera Murphy’ego kształtowała się głównie poza kinem, a później na produktach telewizyjnych, efekty jego prac nijak można porównywać do rzemieślniczych wyrobów wielu jego kolegów po fachu. Muzyka Amerykanina wychodzi dalece poza apatyczne wypełnianie przestrzeni, a pasja emanująca z tematów udziela się każdemu, kto choć raz zetknął się z wyżej przedstawionymi serialami. Z pewnością niemały wpływ na taki stan rzeczy musiał mieć aparat wykonawczy pozostawiony do dyspozycji kompozytora. Rozbudowana orkiestra, spory budżet… To tylko narzędzia, które Walter Murphy potrafił dobrze wykorzystać. Nie inaczej sprawy się mają w jego najnowszej partyturze – ścieżce dźwiękowej do filmu Ted.



Trudno nie zauważyć, że każdy projekt na jaki decyduje się MacFarlane ma w sobie pierwiastek autoironii. Jako Amerykanin z krwi i kości dostrzega wiele mitów, jakie kolorowa prasa i telewizja od lat urabiają wokół życia przeciętnego mieszkańca tego kraju. Wyśmiewanie „amerykańskiego snu” stało się silnym orężem w ręku filmowca, z drugiej strony sporym wyzwaniem dla ekipy realizującej filmy MacFarlane’a. Na szczęście pod względem muzycznym wszystko zdaje się funkcjonować tak, jak należy. Partytura do filmu Ted radzi sobie z tym problemem sięgając do klasyki Hollywoodu, a ściślej rzecz ujmując do kina familijnego lat 80-tych i 90-tych. Z wiadomych przyczyn na pierwszy plan wysunęła się postać Johna Williamsa, która poszczycić się może chyba największymi dokonaniami w tym zakresie. Na szczęście nie samym Williamem posiłkował się Murphy. Gdyby kompozytor skupił się tylko i li wyłącznie na powielaniu tego wzorca, miast absorbującego polichromatycznego tworu mielibyśmy kolejną popierdółkę ze stajni etatowych wyrobników, takich jak John Debney. Na szczęście tak nie jest.


Odwieczne fascynacje jazzem i lata pracy nad serialami Family Guy i American Dad! dały Walterowi sposobność do wielu eksperymentów z tym gatunkiem muzycznym. Nic dziwnego, że gdy po raz pierwszy oglądałem Teda nie mogłem wyjść z podziwu jak kunsztownie kompozytor manipuluje instrumentarium sekcji dętej… Także wyobraźnią widza, który pochłonięty magią świata przedstawionego nie zdaje sobie nawet sprawy, że ową magię w głównej mierze kształtuje właśnie ścieżka dźwiękowa. Ścieżka z jednej strony mało oryginalna i nie zaskakująca geniuszem tematycznym, z drugiej inteligentnie wertująca karty historii muzyki. Ciekawym wydaje się fakt, że kompozytor z jednej strony stara się trzymać pewnych standardów ilustracyjnych kina familijnego, z drugiej, gdy w grę wchodzi element tak zwanej muzycznej akcji, pozwala sobie na celowe przejaskrawianie rzeczywistości – czynienia jej bardziej dramatyczną aniżeli sugeruje to dana scena. Pierwocin tego postępowania doszukamy się w przytaczanym tu ciągle Family Guy, gdzie oprawy muzyczne scen walki Petera Griffina z… gigantycznym kurczakiem przybierały wręcz apokaliptyczne formy. Salę kinową opuściłem więc w bardzo dobrym nastroju i pierwsze co przyjść mogło na myśl miłośnikowi muzyki filmowej, to konieczność zaopatrzenia się w oryginalny soundtrack. I gdyby nie dobrodziejstwo Internetu pewnie bym to uczynił…



Nie zrozumcie mnie źle. Wydany nakładem Universal Republic soundtrack, to ciekawe doświadczenie. Właściwie tylko ciekawe, bo materiał ilustracyjny na nim zawarty nie ma takiej siły oddziaływania, jak w zestawieniu z kadrami filmowymi. Po raz kolejny ulegamy więc magii kina, by post factum przekonać się, że nie wszystko złoto co się świeci.



Album rozpoczyna się obiecująco. Oto bowiem z głośników wybrzmiewa nam piękna piosenka Norah Jones o tematyce jak najbardziej powiązanej z filmem, czyli o przyjaźni. Usłyszany w tle temat powróci jeszcze wielokrotnie w dalszej części partytury jako synonim relacji pomiędzy Tedem, a Johnny’m. O samej ilustracji można by mówić wiele, aczkolwiek każdy, kto choć odrobinę liznął twórczości Johna Williamsa zapewne potrafi sobie wyobrazić w jakim kierunku mógł pójść kompozytor. Walter Murphy nawiązuje zresztą do kilku kultowych tematów Maestro, głównie z filmów Spielberga. Oprócz wielu ckliwych momentów kształtujących relację Johna z Lori, ścieżka dźwiękowa aż kipi od wspaniałych pasaży, ale gdy trzeba nie odcina się od muzyki grozy i szalonej, choć nie zrywającej kapci z nóg, akcji. Więcej pasji i „autentyczności” dostarczają swobodne, łatwo wpadające w ucho swingujące melodie. Melodie wypełniające pierwsze minuty albumu soundtrackowego. Druga połowa płyty nie należy z kolei do najłatwiejszych. Pojawia się tam wiele utworów o charakterze stricte ilustracyjnym, zdecydowanie pogarszających odbiór treści. Niemniej końcówka filmu powraca na chwilę do tej muzycznej sielanki.

Płyta ze ścieżką dźwiękową nie kończy się jednak na utworze z tak zwanych „end credits”. Po wybrzmieniu ostatnich nut oryginalnej partytury czeka nas długa lista piosenek, które w ten czy inny sposób ukształtowały muzyczny wizerunek Teda. Grzechem byłoby nie wspomnieć chociażby o kultowym temacie z Flasha Gordona w wykonaniu grupy Queen. I proszę nie pytać o powód odniesienia się do tej właśnie piosenki. Polecam po prostu zapoznanie się z obrazem MacFarlane’a. Po serii mniej lub bardziej ciekawych utworów docieramy w końcu do wielkiego finiszu, czyli (znanej już ze zwiastunów) piosenki burzowych kumpli, Thunder Buddies. To tylko 14 sekund, ale za to jak pociesznych! 🙂

Jeżeli miałbym więc dokonać jakiegoś krótkiego podsumowania, w pierwszej kolejności poleciłbym chyba sięgnięcie po film MacFarlane’a. Muzyka, choć niewątpliwie jest jednym z ważniejszych elementów tego przedsięwzięcia, zdecydowanie lepiej prezentuje się jako tło do dziejących się na ekranie wydarzeń. Mierzenie się z albumem soundtrackowym pozostawiam tylko najwierniejszym fanom filmu i gatunku wokół którego on oscyluje.

Inne recenzje z serii:

  • Ted 2
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze