Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Hisaishi

Tale of Mari and Three Puppies, A (Mari to Koinu no Monogatari)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 03-11-2017 r.

Pieseł, z angielskiego „doge”, to z pewnością jeden z najbardziej znanych internetowych memów. Sympatyczny czworonóg, dzielący się ochoczo swoimi przemyśleniami, należy do japońskiej rasy Shiba inu, która była popularna na świecie jeszcze na długo przed zawojowaniem portali z memami. Za przykład niech posłuży film A Tale of Mari and Three Puppies, który w Kraju Kwitnącej Wiśni ulokował się na trzecim miejscu krajowego box office w 2007 roku. Wyreżyserowany przez Ryuichiego Inomatę obraz opowiada historię dziewczynki Ayi, która przygarnia czwórkę psiaków, Mari oraz jej troje szczeniąt. Wkrótce wyspę, na której mieszkają, nawiedza trzęsienie ziemi, a zwierzaki zostają porzucone na pastwę losu.

Muzykę do tego słodkiego i familijnego filmu skomponował Joe Hisaishi, będący w owym czasie, moim skromnym zdaniem, w swoim kompozytorskim „prime”. I tak jak w wielu innych pracach Japończyka, tak i tym razem odsłuch uświetni wiele rasowych tematów i orkiestrowych smaczków. Niemniej jednak A Tale of Mari and Three Puppies bywa partyturą dość często pomijaną, gdy mówimy o pierwszej dekadzie nowego millenium w karierze japońskiego kompozytora. Z czego to wynika?

Hisaishi przygotował partyturę, jak sugeruje zresztą tematyka filmu, lekką, przyjemną i melodyjną, a przy tym wprost pełną jego znaków rozpoznawczych. Oczywiście w podążaniu za wytyczonymi przez siebie szlakami nie ma nic złego, ale podczas zapoznawania się z rzeczonym albumem szybko można dojść do wniosku, że w kwestii oryginalności Japończyk stąpa po kruchym lodzie. Nie ma co się oszukiwać – na przestrzeni niemal całej ścieżki dźwiękowej Hisaishi stosuje głównie stare, sprawdzone przez siebie zagrywki, które nie będą obce chyba nikomu, kto choć trochę liznął kiedyś jego dyskografii. Weźmy choćby temat przewodni, czyli czułą, subtelną i wzruszającą melodię, w przypadku której wytrawni miłośnicy Japończyka z łatwością dopatrzą się podobieństw do motywu głównego z Kiedy dobyto ostatni miecz z 2003 roku. Trzeba jednak przyznać, że sprawdza się ona w ruchomych kadrach doprawdy nieźle, a jej liczne aranżacje mogą się podobać, w tym piosenka Now Free As Air, w której usłyszymy Ayakę Hiraharą, znaną z wokalnej aranżacji One Summer’s Day ze Spirited Away: w krainie bogów.

Podobnie wszelkie harmonie bez chwili namysłu przypominają starsze dzieła Japończyka. Słychać to zwłaszcza w muzyce lirycznej, opartej o tak typowe dla kompozytora smyczki i fortepian, a także w tzw. mickey-mousingu, gdzie sporą rolę odgrywają instrumenty dęte drewniane i smyczki grające pizzicato (w tej materii kłania się zwłaszcza Ruchomy zamek Hauru). Motywy poboczne, nawet jeśli faktycznie chwytliwe i miłe dla ucha, również wydają się odtwórcze. Ba, jeden z nich, słyszany chociażby w Mother’s Letter, czerpie kilka pierwszych nut ze sławnej Kołysanki Johannesa Brahmsa.

Trudno się jednak zbytnio dziwić, że Hisaishi postawił na znane techniki ilustracyjne, skoro obrana przez niego konwencja jest czystym strzałem w dziesiątkę. Inomata przywiązuje do ścieżki dźwiękowej dużą wagę, czyniąc ją jednym z najważniejszych sfer audiowizualnych. Muzyki jest dużo, jest głośno podłożona, a do tego część sekwencji sprawia wrażenie, jakoby to kadry były zmontowane pod score. Utwory Japończyka wspaniale ubogacają historię o czterech piesełach, podkreślają jej familijny wydźwięk, a także, co najważniejsze, uwypuklają w tradycyjny sposób sferę emocjonalną produkcji.

Pomimo całej tej wtórności i braku oryginalności, Hisaishiemu udaje się wyczarować absolutnie porywające utwory. Moimi osobistymi faworytami są trzy kompozycje: Mari’s Activity, Farewell i I Want To Meet Mari. Pierwsza z nich jest wybornym przykładem biegłości Hisaishiego w pisaniu ekscytującej muzyki akcji (jest to umiejętność, którą nabył dopiero w latach dwutysięcznych), a druga to natomiast najbardziej reprezentatywna (i przebojowa) aranżacja tematu głównego. I Want To Meet Mari to z kolei utwór nieco odmienny od pozostałego materiału, także pod kątem oryginalności. Jest to bowiem najbardziej wyróżniająca się ścieżka na płycie, a to głównie za sprawą chwytliwej i dramatycznej melodii, a także nietypowego kolażu fortepianu, pizzicato i doskonale zgranych z resztą instrumentarium syntezatorów.

A Tale of Mari and Three Puppies jest zatem czymś w rodzaju powtórki rozrywki. Mamy tutaj szereg pomysłów, zarówno melodycznych, jak i aranżacyjnych, które Joe Hisaishi serwował w niejednej swojej wcześniejszej pracy. Przy tym wszystkim wciąż jest to jednak muzyka, z której słuchania można czerpać sporo frajdy. I tak też jedni odbiorcy będą zachwyceni szeroką bazą tematyczną i lekkością tej muzyki, a inni będą narzekać na wtórność owych melodii i nadmierną cukierkowatość. A Tale of Mari and Three Puppies nie stanie się zatem pozycją obowiązkową dla statystycznego miłośnika filmówki, ale dla fanów twórczości Hisaishiego będzie najpewniej swoistym guilty pleasure.

Najnowsze recenzje

Komentarze