O koreańskim przemyśle filmowym można mówić wiele, ale o tamtejszych produkcjach telewizyjnych mało który europejczyk potrafiłbym skleić przynajmniej jedno zdanie opisu. Dzięki tak wspaniałemu wynalazkowi jak internet ma teraz prawo. Oto bowiem, ni z tego ni z owego, w sieci zrobiło się głośno na temat jednego z autorskich seriali koreańskiej stacji MBC, Legenda. Informacje jakoby była to najdroższa azjatycka produkcja telewizyjna (ok 50 mln $ budżetu!), realizowana z wielkim rozmachem i starannością, podziałała na mnie jak owies na konia. Postanowiłem sprawdzić o co tyle szumu…
Serial skupia się na mitycznym wyobrażeniu Ziemi, która po serii dramatycznych wydarzeń (de facto odwołujących się do mitologii koreańskich oraz co da się jeszcze zauważyć w podtekstach… chrześcijańskich) zostaje podzielona. Zgodnie z wielowiekową przepowiednią na niebie ukazuje się gwiazda Joosin, która zwiastuje narodziny króla, mającego zjednoczyć kraj i zaprowadzić porządek. Problem w tym, że w dniu pojawienia się owej gwiazdy rodzi się dwóch chłopców. Jak nie trudno się domyśleć, w przyszłości zaowocuje to konfliktem, który jest własnie głównym wątkiem Legendy. Więcej szczegółów zdradzał nie będę, zachęcam tym samym do indywidualnego zmierzenia się z serialem. Bazując na własnych refleksjach chciałbym jednak uczulić na parę spraw. Pierwsze odcinki to prawdziwa próba cierpliwości dla bardziej wymagającego widza. Nie dość, że scenarzyści zdawali się nie wiedzieć zupełnie w którą stronę pchnąć fabułę, to na dodatek, w pośpiechu dokonywana postprodukcja odsłaniała wiele rażących błędów natury techniczno-merytorycznej (np niezgodności pomiędzy scenami, rażący miejscami montaż oraz źle wkomponowane komputerowe efekty specjalne). Na szczęście twórcy na dalszym etapie prac zaczęli przykładać się bardziej do tego dzieła i koniec końców, po obejrzeniu wszystkich 24 epizodów mogę powiedzieć śmiało, że Legenda to jeden z ciekawszych wschodnich periodyków jakie dane mi było ostatnio widzieć.
Nie zdziwiłem się jakoś specjalnie, gdy na liście płac pod rubryką „muzyka” wyczytałem znane mi, a także wielu innym miłośnikom muzyki filmowej nazwisko, Joe Hisaishi. Kompozytora tego określam mianem azjatyckiej wersji Jamesa Hornera i to bynajmniej nie z powodu języka muzycznego jakim się posługuje, ale kariery międzynarodowej jaką robi swoimi pracami, nie zawsze dobrymi, ale za to sprzedającymi się jak świeże bułeczki. Nie dziwne zatem, że twórcy Legendy, dbając o komercyjną wizytówkę swojego dzieła postanowili zatrudnić tego artystę. Czy wyszło im to na dobre? Myślę, że pod wieloma względami tak, choć nie rozdzierałbym szat z zachwytu nad tworem jaki otrzymali.
Partytura do Legendy to epickie, pełne dramatyzmu dzieło pod wieloma względami przewyższające niejedną kompozycję filmową gatunku fantasy. Trzymając się jednak samego obrazu i kwestii oddziaływania muzyki w jego ramach, trzeba zarzucić jej poważną niedoskonałość, mianowicie monotonię. Problem leży u źródeł techniki kompozycyjnej, tj. uformowania określonego zestawu motywów na samym początku produkcji serialu i ustawicznego powielania ich w dalszych etapach prac. Mamy tu zatem kilkadziesiąt utworów, które niczym bumerang, w tej samej formie i brzmieniu powracają w kolejnych epizodach, nie zawsze pasując do ilustrowanych scen. Po kilkunastu epizodach potrafi to nieźle zmęczyć widza, szczególnie tego uwrażliwionego na rolę muzyki w obrazie. Owa 24-godzinna powtórka z rozrywki może zniechęcić do dalszego, indywidualnego podziwiania dzieła Hisaishi’ego poza serialem. Myślę jednak, że warto sięgnąć po krążek, przynajmniej ze względu na kilka tematów, które ciepło będziemy wspominać.
Płyta zawiera 19 utworów, które prawie w zupełności wyczerpują potencjał muzyki jaką stworzył Hisaishi. Muzyki ogólnie rzecz biorąc łatwej do przyswojenia, choć w owej łatwości nierzadko naiwnej. Kompozytor posługuje się bowiem prostym językiem stylistycznym – huczną orkiestrą wykonującą wyraziste, proste (niekiedy aż do bólu) melodie, umoczone w bardzo szybko sporządzonej zupie etnicznej. Pierwsze lody w komunikacji ze słuchaczem będą zatem przełamane bez najmniejszego problemu. Pytanie tylko co dalej? Przyjrzyjmy się zatem bliżej zawartości krążka.
Największe zainteresowanie wzbudza temat Damdeoka, mający w samym serialu bardzo istotne znaczenie. Opisuje bowiem nie tylko ową postać, ale również samego mitycznego Pana Niebios, Hwanwoonga, z którym de facto Damdeok jest powiązany (oups, chyba się wygadałem!). Otrzymujemy zatem bardzo podniosłą, pełną mocy i ciepła fanfarę, wybijającą się znacznie spoza innych tematów tej partytury. Na płycie pojawia się on wielokrotnie – w postaci suit (np.: Damdeok lub Opening) lub po prostu jako aranżacje przystosowane do konkretnych sytuacji dramatycznych (Destiny). Mówiąc o fanfarach i wyniosłych melodiach należy również zwrócić uwagę na tematykę akcji, której jest tu pod dostatkiem. Już wspomniany wyżej motyw Damedeoka przybiera miejscami bardziej stanowczy ton, towarzysząc bohaterowi w jego licznych przygodach, poza nim jednak funkcjonuje cały szereg analogicznych tworów. W pierwszej kolejności należy nadmienić epicki temat Czterech Bogów, który wchodzi się ilekroć na ekranie pojawia się jakiś ferment. Ma płycie ograniczony został do suity Battle of the Gods. Jak możemy usłyszeć w umieszczonym poniżej fragmencie jest to banalna melodia z silnie rozwiniętą sekcją perkusyjną oraz chórami stylizowanymi na wschodnią modłę. Duże znaczenie posiada tu także temat ludu Hwacheonhwe. Ich polityka dążenia do dominacji powoduje wiele konfliktów, które zdobione są między innymi wyżej wspomnianym fragmentem muzycznym lub substytutem pochodnym od niego jak Hostile Attack. Grzechem byłoby nie wspomnieć w tym miejscu o patetycznej, żywiołowej fanfarze Victory, która z pewnością wpadnie w ucho niejednemu odbiorcy.
Materiał dramatyczny prezentuje się równie okazale. Sztandarowym przykładem są tutaj tematy dwóch bohaterek serialu, Sujini oraz Kiha, związanych przeznaczeniem i silnymi uczuciami z Damdeokiem. Owe relacje, a także obraz psychologiczny bohaterek zostały przedstawione przez Hisaishiego dosyć poprawnie. I tak na przykład Suiji, która w serialu przechodzi osobowościową metamorfozę, ewoluując od cwanego dzieciucha do mężnego obrońcy sprawy Damdeoka, otrzymuje stosowną do tych przemian oprawę. Niestety na płycie umieszczono tylko materiał ukazujący jedno, już bardziej dojrzałe oblicze Sujini, a szkoda, albowiem soundtrack cierpi na chroniczny brak lżejszego materiału ilustracyjnego. Jednym z najpiękniejszych jest oczywiście temat Kiha opisujący zarówno samą osobę strażniczki Serca Feniksa jak i kobiety darzącej głębokie uczucie miłości względem Damdeoka. Wielki ładunek emocjonalny wylewający się ze smyczek oraz akompaniującemu im fortepianu potrafi poruszyć zarówno widza zmierzającego się z obrazem jak i słuchacza płyty.
Właściwie tematów zawartych na tym soundtracku jest multum i o każdym można byłoby coś opowiedzieć. Nie chcąc jednak tworzyć tu czegoś na wzór analizy track-by-track pominę tą kwestię ogólnym stwierdzeniem, że każdy amator muzyki filmowej powinien znaleźć tu coś dla siebie. Opisując krążek nie mogę natomiast nie wspomnieć o dwóch piosenkach na jakie nadziałem się przesłuchując go. Pierwsza z nich Forgive Me, zdobiąca napisy końcowe wraz z krótkimi zwiastunami kolejnych epizodów, jest jeszcze znośna (przynajmniej po pewnym czasie można do niej przywyknąć). Kolejna niestety Eternal Love to już perfidny popowy szlagier, który zrobiony został tylko i wyłącznie, by promować serial. Jego walory estetyczne oraz artystyczne pozostawię bez komentarza…
Pomimo wielu ładnych utworów, przez płytę przewija się również dużo średniego materiału, będącego piątą wodą po kisielu dotychczasowych prac Hisaishiego. Z oryginalnością mamy więc tu pewnego rodzaju problem. Problem, nad którym nie warto jednak sobie rwać włosów na głowie. Biorąc bowiem pod uwagę wcześniejszy dorobek kompozytora, jest to jedna z bardziej komunikatywnych jego prac. Prac, która trafia do niemalże każdego odbiorcy. Pytanie tylko, czy każdy chciałby po tą partyturę sięgnąć? Fani Hisaishiego oraz serialu na pewno to uczynią. Reszcie miłośników muzyki filmowej tylko polecam. Na zachętę czwóreczka.
P.S.: Soundtrack (płyta CD z muzyką + DVD z materiałami multimedialnymi) został wydana w Koei i póki co w Europie nie można go kupić. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że może na fali rosnącej wciąż popularności serialu Universal odważy się wypuścić tą ścieżkę i na naszym kontynencie.