„Ryszard Waldemar Tymański urodził się w szpitalu na Klinicznej w Gdańsku-Wrzeszczu pod koniec lat 60-tych, kiedy w Polsce było chujowo, brzydko, brudno i szaro. Do przedszkola mama ubierała go w ręcznie dziany sweter i rajstopki, których szczerze nienawidził (gryzły jak mszyce, poza tym były poniżające). W wieku przedszkolnym najbardziej lubił debilne wygłupy z kolegami i spacery do ogródków między ulicą Polanki, a Wita Stwosza, długie godziny spędzone samotrzeć na podwórku oraz wakacyjne wyjazdy na plażę w Jelitkowie fiatem 125p jego taty.”
Tak brzmi fragment autobiografii Ryszarda (Tymona) Tymańskiego (zamieszczonej na jego stronie internetowej), jednej z najbarwniejszych i najbardziej interesujących postaci polskiego jazzu ostatnich 15 lat. Człowieka, który oprócz tego, że w dzieciństwie miał traumy spowodowane noszeniem rajtuzek, odpowiedzialny jest też za stworzenie nowego gatunku muzycznego, intrygującej odmiany free jazzu, nazwanej jassem. Sądzę, że każdy kto interesuje się muzyką, a już na pewno muzyką jazzową, Tymona powinien znać. I to nie dlatego, że to właśnie z tym artystą zyskiwał sławę choćby Leszek Możdżer, grając w obsypywanej nagrodami „Miłości”, ale przede wszystkim dlatego, że Tymański to osobowość niezwykle kreatywna i to na wielu polach, nie tylko muzycznych…
Nas będzie oczywiście interesowała twarz muzyczna, a konkretnie to, co Tymański zaproponował jako autor oprawy do filmu. Artysta wielokrotnie odcinał się od wszystkiego co pachnie popkulturą, naiwnym amerykanizmem i zarazem tym co kreuje Hollywood. Poproszony o skomponowanie ścieżki dźwiękowej zrobił to tylko i wyłącznie ze względu na tematykę i reżysera, zastrzegając jednak, iż będzie to muzyka jaką znają fani formacji Miłość. Powstała płyta do filmu Olafa Lubaszenki zatytułowanego: „Sztos”, płyta do której miłośnicy klasycznych amerykańskich partytur nie powinni się zbliżać, płyta może nie tak jassowa jak to co Miłość robiła z Lesterem Bowiem, ale dzięki temu, nieco bardziej przystępna dla przeciętnego słuchacza.
Debiut filmowy Lubaszenki to sprawny film o polskich naciągaczach, rozgrywający się w malowniczym entouragu lat 70. Produkcja broni się przede wszystkim genialną znajomością realiów i środowiska ówczesnych oszustów (scenarzysta obracał się w tych kręgach, więc wiele sytuacji, zdarzyło się zapewne naprawdę). Muzyka również odpowiada klimatem tamtym czasom. Miłości i Tymonowi udało się stworzyć utwory wyraźnie inspirowane knajpianymi chałturami do kotleta, wygrywanymi w tandetnych peerelowskich restauracjach. Tak właśnie postrzegamy przede wszystkim te kompozycje w filmie, w którym w przeciwieństwie do płyty, pojawiają się one inaczej zmontowane, bardzo okrojone.
Zupełnie inaczej muzyka zachowuje się na albumie. Wtedy dopiero zauważamy jej drugie dno. Owe knajpiane miniatury do kotleta przeradzają się w ciekawe jassowe interpretacje z mistrzowskimi kreacjami saksofonów i klarnetu Mikołaja Trzaski, oraz zmiennymi rytmami stworzonymi, za które odpowiedzialne jest duo rytmicznie grypy: Tymański (bas) i jak zawsze genialny (niestety już nieżyjący) Jacek Olter.
Osobną rolę w „Sztosie” odgrywa fortepian Możdżera, tak charakterystyczny i tak rozpoznawalny. Jeśli ktoś sądzi, że pianista po raz pierwszy swe tricki na polu muzyki filmowej pokazał u Preisnera, czy u Kaczmarka, to grubo się myli. To bowiem w takich utworach jak Senna II czy Zdrowy Kołłątaj widać kunszt Możdżera, który ciągnie tematycznie i improwizacyjnie całość.
Poza muzyką instrumentalną ścieżka dźwiękowa do filmu „Sztos” zawierała szereg piosenek, niestety na płycie znajdziemy jedynie te stworzone przez Tymona, a wykonywane przez formację Trupy, której liderem i twórcą także był Tymański. Zawarte na albumie piosenki to ciekawe pastisze (Niemen, Nalepa) jak zwykle w przypadku artysty poparte zabawnym, specyficznie abstrakcyjnym humorem. Dużym minusem jest brak wśród songów, utworów Kazika (otwierającej film kompozycji Sztos, i zamykającej Gdy mam co chcę, wtedy więcej chcę obie znalazły się na płycie 12 Groszy), utworów które niewątpliwie ciekawie dopełniłyby jassowe i quasi rockowe popisy.
Tak jak pisałem Sztos nie jest albumem dla każdego. Jeśli ktoś nie akceptuje zabawy z chaosem i nadmiernych improwizacji nie ma tu czego szukać. Z drugiej jednak strony, w utworach Miłości możemy znaleźć kilka wspaniałych tematów (wśród których bryluje Zdrowy Kołłątaj), którego (w obu wersjach) warto wysłuchać. I to nie tylko dla samych możdżerowskich wariacji, ale także dla wielkiej nostalgii która zeń płynie. Wszyscy lubiący jazz filmowy, jeśli jeszcze nie znają „Sztosu”, powinni jak najszybciej nadrobić zaległości, bo choć Tymański nie wniósł do ilustracji rewolucji, to z pewnością nie dopuścił się blamażu, tym bardziej, że „Sztos” nie był jego ostatnim słowem na polu muzyki filmowej…