Sukces komercyjny Legionu samobójców nie poszedł w parze z tym artystycznym. Krytyka nie przebierała w słowach, punktując bolączki filmu Davida Ayera, choć ten bronił się jak mógł – w końcu na kilka miesięcy przed premierą został niemalże odsunięty od projektu. Mimo wszystko studio Warner Bros. nie mogło przejść obojętnie wobec faktu, że był to jeden z najlepiej sprzedających się produktów spod szyldu DC. Kontynuacja była więc kwestią czasu. Po wielu perturbacjach dotyczących obsadzenia stanowiska reżyserskiego, w końcu udało się pozyskać jednego z najbardziej kreatywnych twórców Hollywood – Jamesa Gunna. Jego chwilowe odejście od serii Strażnicy Galaktyki sprytnie wykorzystało studio Warnera, dając mu praktycznie wolną rękę w tworzeniu sequela Legionu. A ten nie omieszkał wykorzystać okazji i stworzył widowisko, które w warunkach disneyowskich nie miałoby racji bytu. Bardzo krwawe i dosadne, a przy tym totalnie zakręcone i oderwane od jakiejkolwiek rzeczywistości. Do głównej obsady powróciła Margot Robbie oraz Joel Kinnaman, a tytułowy skład poszerzyli dodatkowo John Cena oraz Idris Elba. Nie zabrakło również kilku zaskakujących ról. I szczerze powiedziawszy, gdyby nie świetnie zarysowane postaci, najnowszy film Gunna nie wyróżniałby się niczym specjalnym na tle poprzedniego z serii. Ewidentnie widać, że fabuła i wszystkie zawarte w niej niedorzeczności są tylko wymówką, aby dać się wykazać aktorom. Innym atutem jest typowy dla filmów tego reżysera humor, który balansuje na granicy dobrego smaku. Wszystko to sprawia, że najnowszy Legion samobójców można nazwać filmem udanym, ale nie wybitnym, jak próbuje to lansować wielu zachodnich krytyków.
Daleka od tego jest również ścieżka dźwiękowa, która bardzo aktywnie udziela się w filmie. Zresztą, każda kolejna produkcja sygnowana nazwiskiem Gunna zwraca szczególną uwagę widza na stronę muzyczną. Niekoniecznie na utwory, które specjalnie powstały na potrzeby widowiska, ale na umiejętnie skompletowany zestaw piosenek, stanowiący podstawę teledyskowego sposobu prowadzenia narracji. Także i tym razem otrzymujemy potężną dawkę klasyków muzyki popularnej, które niemalże szczelnie wypełniają pierwszych kilkadziesiąt minut The Suicie Squad. Wybory dokonywane przez Gunna są na ogół trafne, a powstały w wyniku tego audiowizualny miszmasz, to czysta przyjemność z oglądania. Jednakże mimo najszczerszych chęci, nie dałoby się całego filmu wypełnić piosenkami. Jak każde inne dzieło tego typu, Legion potrzebował czegoś, co funkcjonowałoby na nieco innych płaszczyznach.
Kiedy pojawiła się informacja o zaangażowaniu Gunna w najnowszą odsłonę Legionu, każdy miłośnik muzyki filmowej obstawiał, że wraz z nim do ekipy realizującej trafi również kompozytor, z którym wcześniej współpracował – Tyler Bates. Szczególnie obiecująco wyglądało to na tle ścieżki dźwiękowej do drugich Strażników Galaktyki. I tak też pierwotnie miało być. Dlatego też z wielkim niedowierzaniem przyjąłem rewelację jakoby na tym stanowisku miał go zastąpić John Murphy – brytyjski twórca, o którym ostatnimi czasy w branży było bardzo cicho. Abstrahując od powodów tego angażu i tego, czemu Gunn nie kontynuował współpracy z Batesem, trzeba przyznać, że ruch ten był dosyć odważny. Inaczej bowiem radzi sobie ten, kto ma stały kontakt z wysokobudżetowymi produkcjami, a inaczej osoba będąca właściwie jedną nogą na muzycznej emeryturze. Obawy potwierdził pierwszy single, opublikowany na kilka tygodni przed premierą filmu. Gitarowa, randomowa melodia nie dawała nadziei na jakikolwiek powiew ambicji ze strony Murphy’ego. A jak było w rzeczywistości?
Wycieczka do kina troszeczkę uspokoiła te obawy. Okazało się bowiem, że Murphy otrzymał całkiem duże pole do popisu i to nie tylko w scenach akcji, ale i całej masie mniej przekrzyczanych momentów, gdzie należało się wykazać większą wrażliwością. Oczywiście po produkcji takiej, jak Legion samobójców nie należało oczekiwać jakiejś wymyślnej liryki czy brawurowych rozwiązań technicznych. Ścieżka dźwiękowa to w głównej mierze pokaz siły sprawdzonego zestawu brzmień, czyli perkusji oraz gitary elektrycznej. I pod tym względem nie ma mowy o większym zaskoczeniu. Siermiężnie skonstruowane, gitarowe frazy całkiem rzetelnie splatają się z kanonadą absurdów serwowanych nam przez Jamesa Gunna. Natomiast kiedy akcja odchodzi na dalszy plan, a widz zajmowany jest historiami poszczególnych herosów, wtedy kompozytor nie waha się sięgać po bardziej złożone melodie. Poza fortepianowymi i ambientowymi dźwiękami angażowana jest również symboliczna orkiestra, która najczęściej przemawia prostymi, ale robiącymi „swoje”, instrumentami smyczkowymi. Wszystko to składa się na zaskakująco trafnie punktującą film ścieżkę dźwiękową. Aczkolwiek trudno tu mówić o większej przebojowości czy inwazyjności. Nie ma co liczyć, że przypadkowy odbiorca doceni wysiłek Johna Murphy’ego.
Z tego też tytułu pewnie tylko nieliczni zdecydowani będą sięgąć po album soundtrackowy wydany nakładem WaterTower Music. Osobno opublikowany krążek z zestawem piosenek będzie domeną tych, którzy kochają dokonywane przez Jamesa Gunna kolaże audiowizualne. Dla każdego coś dobrego… Czyżby?
Oryginalna muzyka proponowana nam przez Murph’ego jednak lepiej prezentuje się w zestawieniu z obrazem. Mimo obecności kilku utworów noszących znamiona przebojowości i ogólnego zatapiania się w niczym nieskrępowanej rozrywce, trudno tu złapać jakiś konkretny punkt odniesienia. Pierwsze utwory na soundtracku stoją bowiem pod znakiem prostackich wręcz riffów gitarowych, podczas gdy dalsza część albumu ma swoje mniej lub bardziej nużące fragmenty. Pojawiające się od czasu do czasu kołysankowe wstawki wokalne wyrywają słuchacza z marazmu, ale to zdecydowanie za mało, aby uczynić ten soundtrack czymś przełamującym barierę czasu. Obawiam się, że za kilka miesięcy nikt nie będzie pamiętał zarówno filmu, jak i stworzonej do niego ścieżki dźwiękowej.
Czy zatem powrót Johna Murphy’ego możemy zaliczyć do tych udanych? Pod wieloma względami tak. Nikt bowiem nie oczekiwał stojącej na wysokości zadania ścieżki dźwiękowej, podczas gdy taką właśnie pracę otrzymaliśmy. Jednego możemy być pewni. Gdybanie o ewentualnym powrocie do sequelów trzeba będzie odpuścić. W świetle finansowej porażki Legionu trudno sobie wyobrazić, aby to uniwersum dalej było rozwijane. Ale czas pokaże…
Inne recenzje z serii: