Z filmów, które z powodzeniem mieszają gatunkową fantastykę z grozą, dosyć dużym sentymentem darzę Gatunek w reżyserii Rogera Donaldsona. Intrygujący thriller, co prawda czerpał pełnymi garściami z takich klasyków, jak Obcy, ale czynił to na swój wyjątkowy, żeby nie powiedzieć… seksowny, sposób. Nie dziwi więc komercyjny sukces pozwalający producentom snuć nieprzyzwoite myśli o kontynuacjach. Możliwości były olbrzymie, ale zdecydowano się pójść po linii najmniejszego oporu. I choć za kamerą postawiono reżysera z bardzo dużym doświadczeniem, Petera Medaka, to najwyraźniej zupełnie nie identyfikował się on z tego typu kinem. I tak oto naszą uwagę skierowano na pewnego astronautę, który po powrocie z marsjańskiej misji odkrywa, że rozwija się w nim jakaś obca forma życia. Żądny krwi pasożyt przejmuje nad nim kontrolę, a jedyną opcją na powstrzymanie niebezpiecznego przybysza jest aktywowanie podobnej istoty stworzonej na bazie antagonistki z pierwszego filmu – Sil. Kobieta o imieniu Eve wyrusza więc w pościg za niebezpiecznym obcym. Sequel Gatunku stał się niczym więcej niż karykaturą serii, która przyniosła studiu same straty. Nie pomógł również powrót gwiazdy poprzedniego filmu, Natashy Henstridge. Krytyka zmiażdżyła produkcję, co nie zaprzepaściło planów na kolejną kontynuację.
Jedną z najmocniejszych stron oryginalnego filmu z 1995 roku była ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Christophera Younga. O walorach tej pracy miałem okazję co nieco napisać w recenzji poświęconej oficjalnemu albumowi soundtrackowemu. Można było oczekiwać, że do kontynuacji serii również będzie zaangażowany ten twórca. Ale stojący za kamerą Medak postanowił sprowadzić na pokład kogoś innego. Edward Shearmur był młodym wówczas kompozytorem, który dopiero stawiał swoje pierwsze kroki w branży muzyki filmowej. Czynił to początkowo pod opieką Michaela Kamena, a od połowy lat 90. również w solowym wydaniu. Tak naprawdę o angażu Shearmura przesądziły dwie sprawy. Pierwszą była chęć odejścia filmowca od mistyczno-onirycznej wymowy pracy Younga na rzecz bardziej klasycznego podejścia do ilustracji. Drugim aspektem było doświadczenie współpracy Medaka z Shearmurem przy telewizyjnym filmie Dzwonnik z Notre Dame. Cóż, mimo talentu jaki niewątpliwie drzemał w Brytyjczyku, nie był to chyba jeszcze odpowiedni moment na podbój branży.
Ed Shearmur nie podbił również wyobraźni widzów. Co prawda stworzył szczelnie wypełniającą filmową przestrzeń, bardzo ściśle zjednoczoną ze sferą wizualną, oprawę muzyczną, ale dosyć transparentną w swojej wymowie. Pod względem konstrukcyjnym postawił w głównej mierze na orkiestrę miotającą się pomiędzy kolejnymi tematycznymi aranżacjami, a ilustracyjną dramaturgią. Szkoda tylko, że filarem tego działania nie był jakiś charakterny, mocny temat przewodni. Choć przez wzgląd na wymowę filmu nie było mowy o wykorzystaniu narkotycznej melodii z pierwszego widowiska, to jednak doskwierał brak jakiegoś godnego substytutu. Takowego nie otrzymujemy również w kontekście muzycznej akcji opierającej się na serii smyczkowych ostinat z topornie nałożoną na nie elektroniką. Syntetyczne wstawki są prawdopodobnie najmniej klarownym i najbardziej pretensjonalnym elementem tej oprawy muzycznej. Wyraźnie odcinające się od orkiestrowego brzmienia, przytłumione w górnych rejestrach, stoją jakby z boku organicznej cząstki partytury. Mimo wszystko oprawa muzyczna w końcowym akcie filmu przebija się ponad ilustracyjną powinność, serwując odbiorcy kilka zgrabnie zaaranżowanych kawałków. Pojawiają się nawet nieśmiało wtopione w tło, partie wokalne. Wszystko to wieńczone jest lirycznym akcentem, który nagle ucinany jest sceną otwierającą furtkę do kolejnej kontynuacji. Można odnieść wrażenie, że w miarę rozwijania się tej historii, rozwija się również potencjał kompozycji Shearmura. Zabrakło jednak przysłowiowej kropki nad „i”, którą scalałaby ten muzyczny zestaw w ramach jakiejś uporządkowanej myśli melodycznej.
Z tego też powodu przez długi czas nie byłem zainteresowany sięganiem po album soundtrackowy wydanym jeszcze w roku 1998 nakładem TVT Soundtrax. Zgromadzony na nim materiał stanowił ostrą selekcję z siedemdziesięciominutowego materiału skonstruowanego na potrzeby filmu. Dodatkową przeszkodą były umieszczone na początku albumu piosenki, które obowiązkowo musiały zostać pominięte podczas pierwszego wertowania zawartości krążka. W sumie nie było to jakieś złe doświadczenie, jak sugerował to seans filmowy, ale też nijak porównywalne z analogicznym soundtrackiem do pierwszego Gatunku. Stojąca za tym specjałem, wytwórnia Intrada Records, postanowiła także wziąć na warsztat materiał do drugiej części filmowej serii. Efektem tego jest opublikowana pod koniec roku 2020 kompletna ścieżka dźwiękowa z filmu Medaka. Prezentacja ściśle podporządkowana chronologii wydarzeń, z jednej strony pokazuje jak pięknie rozwija się ta kompozycja na przestrzeni jej siedemdziesięciominutowego programu. Z drugiej stanowi spore wyzwanie dla tych, którzy po wysłuchaniu pracy Christophera Younga spodziewali się tutaj jakiś muzycznych fajerwerków. Fajerwerki są, choć w budżetowym wydaniu i raczej tylko pod koniec albumu, kiedy obcujemy z muzyką z finalnej konfrontacji. Również i w tej części możemy dosłyszeć się kilku niewypałów, które zawdzięczamy niedbalstwu samych wydawców. Otóż ostatnie kilka utworów „naznaczonych” jest trzaskami i szumami, które na pierwszy rzut ucha mogą się wydawać kolejną porcją dziwnie skonstruowanej u Shearmura elektroniki. Tymczasem faktycznie mamy do czynienia z błędem po stronie podmiotu wydawniczego.
W sumie trudno znaleźć mi jakikolwiek powód dla którego warto byłoby zainwestować w sprowadzanie ze Stanów Zjednoczonych tego rozszerzonego albumu. Jeżeli nie stałoby za tym fanowskie zamiłowanie do twórczości Edwarda Shearmura, czy trudne do zrozumienia uwielbienie względem filmowej serii Gatunek, proponowałbym jednak zwrócić się ku bardziej budżetowej formie odkrywania muzycznych arkanów pracy Shearmura – oryginalnemu soundtrackowi z 1998 roku. Może nie daje on tak dokładnego wglądu w całokształt pracy, jaką wykonał Brytyjczyk, ale z pewnością wyczerpuje jej melodyczny i stylistyczny potencjał.
Inne recenzje z serii:
Species