Michael Bay wie, jak skutecznie wbić przysłowiowy kij w mrowisko, nawet jeżeli osobiście nie stoi za kamerą kierowanego projektu. Idealnym przykładem jest Songbird, film opowiadający o fatalnych konsekwencjach rozwoju pandemii, która… jeszcze twa. I tak oto obserwujemy zdziesiątkowaną przez chorobę COVID-23 ludzkość, która żyje w nieustanej izolacji. Tylko nieliczni odporni na patogen mogą swobodnie poruszać się po Los Angeles, przysługując się innym jako kurierzy dostarczający przesyłki. I jedną z takich osób jest młodzieniec imieniem Nico. Podejmując się kolejnych zleceń, oszczędza pieniądze, by w przyszłości móc uciec ze swoją ukochaną jak najdalej z tego piekła. Niestety plan bierze „w łeb” kiedy okazuje się, że babcia dziewczyny z którą miesza, zaczyna chorować. Wtedy zaczyna się dramatyczna walka o uwolnienie młodej kobiety zanim trafi do tzw. Q-Zone. I choć w założeniach fabuła wydaje się jakkolwiek sensowna, to sposób prowadzenia narracji oraz realizacji tego widowiska nie klei się przysłowiowej kupy. Nawet w obliczu faktu, że za sceny akcji osobiście odpowiadał Bay. Mając do dyspozycji dwumilionowy budżet i garstkę anonimowych aktorów zdołał jednak stworzyć widowisko, które przy odrobinie samozaparcia (i napojów wyskokowych) można przetrawić. Gorzej z faktem, że premiera tego obrazu zbiegła się z dramatycznym wzrostem zachorowań i zgonów na COVID-19. I chyba temu niefortunnemu zbiegowi zdarzeń można w głównej mierze przypisać wylewającą się na Songbird falę hejtu.
Ciekawym jest fakt, że oszczędza ona warstwę muzyczną, za którą odpowiedzialny był Lorne Balfe. Kompozytor najwyraźniej nawiązał dobrą nić porozumienia z Michaelem Bayem, ponieważ jest to już kolejny po 6 Underground projekt, nad którym obaj panowie współpracują. Specyficzny styl w jakim realizowane są produkcje Baya zazwyczaj stroni od kreowania ckliwego, romantycznego nastroju skąpanego w bardziej przyziemnym dramacie. Cóż, film Songbird niejako burzy ten wizerunek, bo obraz koncentruje się w głównej mierze na relacjach między bohaterami. Postapokaliptyczna sceneria, zakazana miłość i szczypta dramatu stanowiły oś wokół której zbudowano tę historię. W przełożeniu na muzykę oznaczało to potrzebę stworzenia adekwatnego tematu – najlepiej uniwersalnego – sprowadzającego te wszystkie wątki do jednego wspólnego mianownika. I taki też udało się stworzyć stosunkowo prostym zabiegiem osadzając na gitarowej melodii, rozmyty w tle, żeński wokal. Nie to jednak przykuwa uwagę najbardziej, ale sposób, w jaki aranżowana jest warstwa muzyczna. Obok gitary pojawiają się bowiem takie instrumenty, jak akordeon, czy też kubańskie bongosy. Kompozytor dokonuje w ten sposób pewnego nawiązania do mniejszości kulturowej z jakiej wywodzą się nasi bohaterowie. I jakkolwiek dziwnie by to wszystko nie brzmiało, to w obrazie sprawdza się zaskakująco dobrze.
Równie dobrze wypada separowanie wokaliz i rzucanie ich na grunt bardziej posępnego, ambientowego grania. Obrazki opustoszałego Los Angeles (kręcone podczas lockdownu) nabierają dzięki temu dodatkowej mocy. I szkoda, że dosyć szybko wszystko to rozmieniane jest na drobne, kiedy do głosu dochodzi dynamiczna, osadzona na elektronicznych, mainstreamowych konstrukcjach, muzyczna akcja. Ale nawet i w tak pozbawionej kreatywności scenerii udało się kompozytorowi przemycić kilka ciekawych rozwiązań, chociażby zarzucając pomost między samplowanymi, ostinatowymi smyczkami, a tematem przewodnim, który zaskakująco dobrze radzi sobie również na gruncie szaleńczej akcji. Jeszcze bardziej intrygującym wydaje się fakt, że spora część elementów aranżacji nagrywana była przez wybranych wykonawców w różnych częściach świata. I na przelotnej fascynacji tymi staraniami w gruncie rzeczy się kończy, bo wszystko i tak zostało w procesie postprodukcji zepchnięte na dalsze tło dźwiękowego miksu.
O ewentualnych walorach tej pracy możemy się jednak przekonać sięgając po soundtrack, jaki ukazał się w dniu premiery filmu Songbird, czyli 11 grudnia 2020 roku. Na cyfrowo wydanym albumie znajdziemy selekcję materiału ilustracyjnego oraz piosenkę Kingdom, jaka powstała specjalnie z myślą o promocji widowiska. Zamknięcie całości w dosyć optymalnym, 49-minutowym czasie trwania z pewnością ułatwi odbiór tej muzyki, bo choć pierwsze utwory tego nie zwiastują, to okazuje się że cały potencjał tej pracy tkwi w kilku przedstawianych już na wstępie pomysłach. I tak oto sztandarowym utworem, do którego warto się tu odwołać jest tytułowe Songbird stawiające przed nami najbardziej okazałą formę prezentacji tematu przewodniego. No End in Sight przenosi tę melodię oraz towarzyszące jej żeńskie wokalizy na grunt postapokaliptycznej melancholii. Z kolei We Don’t Call Sanitation, to już wejście w standardowy dla Lorne’a Balfe’a, elektroniczny action score. Każdy kolejny utwór jest wypadkową tych trzech zarysowanych wyżej koncepcji. Zmianie ulegają tylko proporcje. O ile bowiem pierwsze minuty stoją pod znakiem budowania emocjonalnego zaplecza filmu, o tyle finał jest już klasyczną, mainstreamową ścieżką dźwiękową do filmu akcji. Kreowana za pomocą symbolicznej orkiestry i całej gamy elektronicznych brzmień. W takowe idealnie wpisuje się piosenka od Røyale zamykająca ten album.
Muszę przyznać, że całkiem pozytywnie zaskoczył mnie ten soundtrack. Nie miałem względem niego praktycznie żadnych oczekiwań, bo i film prezentował się jak balansująca na granicy kiczu, produkcja kina klasy B. Ostatecznie jednak okazał się niezłym kompanem tego przedziwnego widowiska od Michaela Baya i równie intrygującym, indywidualnym doświadczeniem odsłuchowym. Daleko mu oczywiście od gatunkowych highlightów, ale czy tak naprawdę ktoś tego w tym przypadku oczekiwał? Blamażu nie ma – i to jest najważniejsze w kontekście ścieżek dźwiękowych tworzonych taśmowo przez Lorne’a Balfe’a.