Takim niepisanym obowiązkiem każdego szanującego się miłośnika muzyki filmowej jest znajomość klasyki gatunku. Przynajmniej w stopniu pozwalającym na identyfikowanie prac o historycznym wydźwięku. Jeżeli więc mówimy o początkach klasycznego modelu filmowej ilustracji, to w pierwszej kolejności nasza uwaga powinna wędrować w kierunku twórczości Maxa Steinera. Austriacki kompozytor powszechnie uważany za ojca gatunku był autorem niezliczonej ilości ścieżek dźwiękowych, wśród których nie brakowało ponadczasowych tworów, jak chociażby King Kong, Casablanca bądź też Przeminęło z wiatrem. Te partytury zna chyba każdy – przynajmniej od strony tematycznej. Mało się jednak mówi o ścieżkach dźwiękowych do filmów, które z różnych przyczyn nie wytrzymały próby czasu.
Wydawać by się mogło, że w dobie prężnie rozwijającego się rynku soundtrackowego, jak grzyby po deszczu pojawiać się będą kolejne nagrania eksponujące bogatą twórczość Steinera. Wszak prace jego kolegów po fachu dosyć skrupulatnie prezentowane były przez różnej maści wytwórnie. Niestety spora część taśm z ilustracją do pierwszych filmów dźwiękowych Steinera albo uległa zniszczeniu albo jest w tak fatalnym stanie, że o wydawaniu nie mogło być mowy. I tutaj z nieocenioną pomocą przychodziła (i stale przychodzi) rzesza fascynatów z branży. Obok Elmera Bernsteina, Joela McNeely, którzy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych resuscytowali wiele ikonicznych prac Hermanna i Waxmana, na uwagę zasługuje również wspólny wysiłek Johna Morgana oraz Williama Stromberga. To właśnie dzięki ich staraniom światu przywrócono mnóstwo zarówno ikonicznych, jak i zapomnianych kompozycji z okresu Złotej Ery.
Jednym z najbardziej cenionych re-recordingów tego duetu była ścieżka dźwiękowa do King Konga popełniona w 1997 roku wraz z Moskiewską Orkiestrą Symfoniczną. Sukces tego przedsięwzięcia pozwolił uruchomić lawinę kolejnych projektów, wśród których koniecznie znaleźć się musiał sequel filmu o gigantycznej małpie, Son of Kong. Na tapetę wzięto również jedną z ciekawszych, choć nigdy nie wydanych partytur Steinera – The Most Dangerous Game. Działalność Johna Morgana (bo to on głównie zajmował się orkiestrowaniem nagrywanych na nowo klasyków) nijak można porównać do tworzonych częściowo na bazie nut, a częściowo „ze słuchu” współczesnych re-recordingów Jamesa Fitzpatricka. Morgan otrzymał szeroki dostęp do wszystkich zapisów nutowych zalegających w archiwach wytwórni i Bibliotece Kongresu – także do notatek i uwag sporządzonych „na brudno”, co okazało się bardzo pomocne, zwłaszcza przy rekonstruowaniu pisanej naprędce ścieżki dźwiękowej do Son of Kong. Po wielu miesiącach przygotowań, William Stromberg mógł po raz kolejny stanąć za pulpitem dyrygując powszechnie cenioną w branży MSO. Nie było to pedantyczne kroczenie ścieżkami wytyczonymi przez ojca muzyki filmowej. Zasadniczą różnicę czuć było w składzie orkiestry. Podczas gdy Steiner dosłownie wychodził z siebie, by rekompensować skromny budżet, Morgan i Stromberg postanowili pójść na całość uwalniając te klasyki z ciasnych ram kameralnego brzmienia. Spektakularne efekty tych starań można było usłyszeć już w 2001 roku, kiedy nakładem wytwórni Marco Polo ukazał się wypełniony szczelnie krążek z kompletną oprawą do Son of Kong oraz The Most Dangerous Game. Kilka lat później wytwórnia Naxos dokonała reedycji tegoż albumu i to właśnie ona stała się impulsem do zapoznania się z tymi kompozycjami.
Mając w pamięci świetnego, choć wymagającego King Konga, po sequelu nie spodziewałem się większych rewelacji. Zwłaszcza, że Steiner pisał go pod olbrzymią presją czasu, mając na skompletowanie 45-minutowej partytury tylko… 2 tygodnie. Bardzo się zdziwiłem, kiedy po pierwszym odsłuchu byłem w stanie odtworzyć z pamięci większą liczbę tematów niż po kilku sesjach z poprzednim Kongiem. Steiner wykazał się nie tylko sporą elastycznością w utylizowaniu stworzonych wcześniej melodii, ale nie omieszkał również wprowadzić kilka nowinek ocieplających wymowę partytury. Takowy stan rzeczy racjonalizuje sam film opowiadający o uciekającym z Nowego Jorku Carlu Denhamie, bohaterze poprzedniej części, który summa summarum trafia z powrotem na Wyspę Czaszki. I jak sam tytuł sugeruje, spotyka tam syna King Konga – gigantyczną, choć bardzo przyjazną małpę pomagającą ekipie Denhama przetrwać i przy okazji odnaleźć poszukiwany skarb. Ot naiwna historyjka jadąca na fali sukcesu poprzedniego filmu, ale pod wieloma względami bardzo przyjemna w odbiorze.
Powrót na wyspę i zderzenie się z protoplastą Konga skłoniło Steinera do rewizji napisanych pół roku wcześniej tematów. I nikt nie miałby mu za złe, gdyby po prostu przepisał wybrane fragmenty aranżując je na grunt nowej opowieści. Austriak postanowił jednak stworzyć osobną figurę bazującą na oryginale. Rozciągnął więc fanfarę z poprzedniego Konga dobudowując do niej wprowadzenie i mocno akcentowaną końcową frazę. Tworzony w ten sposób motyw świetnie podkreślał patetyczny wymiar wyprawy na pełną cudów i dziwadeł Wyspę Czaszki. W przeciwieństwie jednak do poprzedniej melodii, ta nowo powstała koncentrowała się w większym stopniu na przygodowym charakterze widowiska, a nie na eksponowaniu elementu grozy. O skuteczności tego zabiegu przekonamy się już na wstępie, kiedy wraz z napisami początkowymi częstowani jesteśmy iście wagnerowską uwerturą „spoilerującą” bazę tematyczną partytury. Także i tutaj przemycane są pierwsze nuty lirycznej melodii przypisanej głównemu bohaterowi, Denhamowi. W pełnej krasie wybrzmiewa ona w uroczym Runaway Blues. Całkiem prawdopodobne, że komponującemu w wielkim pośpiechu Steinerowi nawet nie przyszło do głowy, że oto popełnił jeden z najlepiej funkcjonujących tematów w swojej karierze. Paradoksalnie na długi czas zapomniany wraz z całą, świetnie prezentującą się ścieżką dźwiękową.
Docenić należy nie tylko walory estetyczne pracy Steinera – to, jak dobrym jest ona słuchowiskiem. Godna podziwu jest umiejętność odnalezienia się w słabym do bólu obrazie Ernesta Schoedsacka. Ilustracja jest faktycznie jednym z najlepszych elementów tej produkcji i co ciekawe, kameralne wykonanie nie jest w nim jakkolwiek odczuwalne. Wszystko dzięki umiejętnemu wykorzystaniu dostępnego instrumentarium. Austriak dzielił po prostu sekcje na poszczególne frakcje, każąc muzykom wykonywać po dwie lub nawet trzy partie, tworząc w ten sposób wrażenie szczelnego wypełniania przestrzeni. Oczywiście miało to swoje odbicie na rekonstruowanym materiale, który dopiero po przełożeniu na stuosobowy skład zyskał pełnię blasku.
Nieco mniej charakternie (choć na pewno spektakularnie) wybrzmiewa w filmie oprawa muzyczna do The Most Dangerous Game. Popełniona rok przez kultowym King Kongiem była jedną z pierwszych tak znaczących partytur Steinera tworzonych na zlecenie studia RKO. Mimo skąpego budżetu opiewającego na kwotę ok. 0,2 mln $, udało się wyprodukować dzieło w pewnym stopniu satysfakcjonujące ówczesnego odbiorcę – tak pod względem muzycznym, jak i filmowym. Do dnia dzisiejszego obraz Ernesta Schoedsacka uważany jest za jedną z lepszych ekranizacji kultowego opowiadania Richarda Connella. Opowiadania traktującego o trójce rozbitków trafiających pod dach ekscentrycznego milionera pasjonującego się polowaniem… oczywiście na ludzi. Współczesnego widza stręczyć może niezbyt przekonująca narracja i pretensjonalna gra niektórych aktorów, ale nawet najbardziej wybredny koneser doceni świetną kreację hrabiego Zaroffa (Leslie Banks) i dobrze odnajdując a się w tym thrillerze oprawę muzyczną.
Na potrzeby dosyć krótkiego, godzinnego filmu powstała równie krótka, trzydziestominutowa ilustracja. Jakże barwna pod względem tematycznym i bogata w szerokie spektrum emocji: od romantycznych, smyczkowych i fortepianowych przygrywek począwszy, a skończywszy na pełnych grozy i wagnerowskiego przepychu sekwencjach akcji. Wszystko uwarunkowane jest rzecz jasna rozwojem wydarzeń. Sam moment wprowadzenia do fabuły, tudzież napisy początkowe i efektowna wizualizacja tonącego statku, częstuje nas neutralną w wymowie tematyką i patetyczną, ale nie robiącą większego wrażenia ilustracją. Dopiero moment przedzierania się przez puszczę i odkrycia zamku odsłania przed nami prawdziwe oblicze tematu przewodniego partytury. Już w tym momencie kompozytor obarcza go dramatycznym, nawet nieco mrocznym wydźwiękiem, dzięki czemu widz już na wstępie uprzedza się do z pozoru gościnnego Zaroffa. I słusznie, bo gdy atmosfera się zagęszcza, a na jaw wychodzą zamiary hrabiego, Max Steiner stawia tę melodię w centrum dramatycznych wydarzeń, czyniąc z niej narratora makabrycznych pasji milionera. Zanim to jednak nastąpi będziemy mieli okazję docenić elastyczność wyprowadzanej przez Austriaka tematyki. Oto bowiem fundamentem atmosfery grozy staje się paradoksalnie… romantyczny walc pięknie interpretowany za pomocą fortepianu (Russian Waltz).
Pozornie wrażliwa natura hrabiego szybko ulega transformacji, gdy dowiaduje się, że goście odkryli jego sekret. Następująca po tej scenie lawina wydarzeń zmusza autora ścieżki dźwiękowej do bardziej aktywnego śledzenia losu bohaterów. Od tego momentu wkraczamy w najbardziej dynamiczny i podporządkowany filmowi element ilustracji. Kulminacją jest pościg przez dżunglę i finałowy pojedynek. Choć kompozytor sili się na spektakularne zabiegi aranżacyjne, a dramaturgią ociera się wręcz o kino swashbuckerowe, to gdy zestawimy rzeczone utwory z tym, co faktycznie dzieje się na ekranie – doznamy rozczarowania. Steiner przerysował ten kiepsko zrealizowany epilog. Pojawiający się rozdźwięk między sferą wizualną, a audytywną ma prawo drażnić, ale gdy tylko zmierzymy się z rzeczoną partyturą poza obrazem, okazuje się, że jest to świetne, emocjonujące słuchowisko.
Szczególnie mocno daje się to odczuć w dokonywanej przez Morgana i Stromberga rekonstrukcji. Album wydany nakładem Marco Polo i Naxos jest w moim odczuciu dobrym produktem podchodzącym z wielkim poszanowaniem do mniej znanych epizodów twórczości Steinera. Mniej znanych nie należy utożsamiać z mało znaczącymi, bo nawet tak skromne wynurzenia, jak Son of Kong czy The Most Dangerous Game pokazały, jak bogatą wyobraźnię i potężne zaplecze techniczne miał ojciec „klasycznej partytury filmowej”.