Nie ma tu mowy o jakichkolwiek melodyczno-wykonawczych. Mimo wszystko kompozycja Giacchino jest niemalże doskonałym dopełnieniem filmu Bayony.
Jest rok 1972. W wyniku złych warunków atmosferycznych samolot przewożący 45 osób rozbija się o górski lodowiec. Część z podróżujących ginie na miejscu, ale reszta musi walczyć o przetrwanie. Nie jest to łatwe: ekstremalne wahania temperatury, wysokość ponad 3 tysięcy metrów oraz rzecz najważniejsza – brak jedzenia. Historia opowiedziana w filmie Śnieżne bractwo Juana Antonio Bayony oparta została na wstrząsającej książce La sociedad de la nieve opisującej autentyczne wydarzenia, jakie rozegrały się w Andach. Nie jest to bynajmniej pierwsza próba przeniesienia dramatu urugwajskich rugbistów na duży ekran. W 1993 roku zadebiutował bowiem film Franka Marshala Alive, który równie dosadnie przedstawiał zmagania ocalałych. Obraz Bayony większą wagę przywiązuje natomiast do postaci – ich relacji między sobą i wewnętrznym zmaganiom. Nie ma tu miejsca na hollywoodzkie efekciarstwo, ale też nie sposób mówić o tym filmie jako przegadanym, nudnym. Dwuipółgodzinny seans wciska w fotel i nie daje o sobie szybko zapomnieć.
Jednym z ciekawiej prezentujących się elementów tego widowiska jest ścieżka dźwiękowa, do stworzenia której zaangażowany został Michael Giacchino. Nie jest to pierwsza współpraca tego kompozytora z hiszpańskim filmowcem. Zrozumienie i zaufanie, jakie wypracowali między sobą pozwoliło na bardziej eksperymentalne podejście do zagadnienia. Reżyser chciał bowiem, aby widz spoglądał na wszystkie te wydarzenia oczami głównych bohaterów, a nade wszystko narratora opowieści – Numy. Nie oczekujmy zatem wylewności w wypełnianiu filmowych przestrzeni hollywoodzkimi dźwiękami.
Do momentu katastrofy muzyka Giaccchino stoi jakoby na uboczu, dając więcej miejsca na wybrzmienie epokowych szlagierów lub ciszy wypełnianej radosnymi dialogami oraz muzyką tła. Sytuacja zmienia się, gdy dochodzi do wspomnianej katastrofy i grupa ocalałych uświadamia sobie powagę sytuacji. Nie bez przyczyny Giacchino idzie w bardzo eksperymentalne, atonalne wręcz dźwięki. Dla uczestników tego wydarzenia surowa, górska sceneria była niczym obca planeta, na której przypadkowo się znaleźli. Otrzymujemy więc balansujące na granicy ciszy, nerwowe smyczki i pozbawione rytmicznego schematu, elementy perkusyjne. Pozorny obraz chaosu potęgują również frazy wygrywane na preparowanym fortepianie. Wszystko to ma prawo przypominać zabiegi, jakie kompozytor stosował u progu swojej kariery, kiedy ilustrował kultowy serial Zagubieni. Nie umknie uwadze, że Śnieżne bractwo jest pracą jakby dojrzalszą, z pokora i należnym szacunkiem podchodzącą do opisywanej historii oraz wykorzystanego instrumentarium.
Giacchino niespiesznie wprowadza kolejne elementy swojej muzycznej układanki trzymając wszystko, co najlepsze na emocjonujący finał. Mimo tak zachowawczego podejścia, to jednak muzyka jest tym czynnikiem, który przejmuje inicjatywę, kiedy głosy filmowych bohaterów milkną. Przykładem niech będą sceny śmierci lub niebezpiecznych wypraw zwiadowczych, w których bohaterowie stawiają na szali swoje życie; sekwencje wątpliwości i wewnętrznych zmagań, gdy głód odbiera człowieczeństwo. Giacchino wykonuje tu fantastyczną robotę dopowiadając to, czego bohaterowie Śnieżnego bractwa nie mogliby powiedzieć słowami.
Szkoda tylko, że album soundtrackowy trafił w moje ręce zanim jeszcze miałem okazję obejrzeć ten film. Praktyka, która zazwyczaj zachęca do zmierzenia się z obrazem, tym razem oddaliła planowany seans. Szorstka i zimna oprawa muzyczna stworzyła wrażenie, że film Bayony, to nudne widowisko, w którym niewiele się dzieje. Z niemałym zaskoczeniem oglądałem więc ten obraz, by czym prędzej powrócić do wspomnianego wyżej albumu. Wrażenia były już zdecydowanie inne.
Jedno jest pewne. 70-minusowy soundtrack do najlżejszych nie należy. Materiał zestawia praktycznie wszystko, co w filmie wybrzmiało, biorąc słuchacza na przetrzymanie. Stanowi swoisty test wytrzymałości i jak po sznurku prowadzi odbiorcę przez koleje losów filmowych bohaterów. Nie umyka nam żaden detal, a dłużące się minuty eksperymentalnych fraz zabierają strefę komfortu, jaką czuje przywiązany do melodycznych rozwiązań miłośnik muzyki filmowej. Choć tematyka wydaje się dosyć klarowna i daje o sobie znać już od pierwszych minut soundtracku, to jednak nie ona jest tutaj najważniejsza. Na pierwszy plan wysuwa się skrzętnie budowana atmosfera osamotnienia, by dopiero w późniejszym czasie przechylić szalę ciężkości na emocjonalny wydźwięk i dramaturgię wydarzeń. Tak prowadzeni nawet się nie zorientujemy, kiedy z eksperymentalnego tworu przeniesieni zostaniemy do zaopatrzonej w klasyczną linię melodyczną, muzycznej opowieści. Jej finał stał już będzie pod znakiem tradycyjnych, orkiestrowych form i cieplejszej, choć melancholijnej muzyki.
Ścieżka dźwiękowa do Śnieżnego bractwa nie jest łatwą pracą. Swoją moc sprawczą objawia tylko w kontekście filmu, do jakiego powstała, więc jakiekolwiek próby oceniania po indywidualnym odsłuchu (bez znajomości filmu) będą krzywdzące dla kompozytora. Nie ma tu mowy o jakichkolwiek melodyczno-wykonawczych fajerwerkach do jakich na przestrzeni lat przyzwyczaił nas Giacchino. Mimo wszystko partytura ta jest świetnym przykładem, jak zrozumienie filmu i odpowiednie warunki pracy mogą wpłynąć na proces twórczy. A kompozycja Giacchino jest niemalże doskonałym dopełnieniem filmu Bayony.