Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Newton Howard

Snow White and the Huntsman (Królewna Śnieżka i Łowca)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-04-2007 r.

Nie rokiem Korczaka ani Kraszewskiego tylko rokiem braci Grimm powinni sygnować w kalendarzu rok 2012. Czemu? Jakiś dziwny hype na twórczość tych panów panuje obecnie w przemyśle filmowym. Nie dość, że na telewizyjnych ekranach panoszy się aktorski serial Once Upon a Time, próbujący łączyć realia baśniowe z tymi doskonale nam znanymi, to jeszcze do grona zainteresowanych tematem dołączyło Hollywood inwestując w dwa spore projekty. O ile pierwszy z nich (tytułowa Królewna śnieżka) był raczej luźną, nastawioną na młodego odbiorcę interpretacją opowiadania, to kolejny film z tego zakresu próbował walczyć już o bardziej wymagającego widza. Próbował, bowiem Królewna Śnieżka i Łowca utopił się w przeroście formy nad treścią. Przykro patrzeć jak Hollywood pochłania moda na eskalowanie prostych z natury problemów do miana hierdramatycznego zjawiska. I tak jak jałowa stała się ziemia fikcyjnego królestwa po przejęciu jej przez złą królową Ravennę, tak też jałowa wydało się dojrzewanie tytułowej bohaterki do miana przywódcy rebelii mającej na celu obalenie tyranii macochy. A to tylko pojedynczy trybik tej skomplikowanej machinerii filmowej w wykonaniu Ruperta Sandersa. W surową filmową scenerię śnieżki idealnie wtapia się równie surowa oprawa muzyczna Jamesa Newtona Howarda. Surowa pod wieloma zresztą względami, ale najbardziej chyba pod względem tematycznym.

Ostatnie dwa lata nie były zbyt łaskawe dla tego kompozytora. Choć na brak pracy nie mógł on narzekać, to efekty takowej pozostawiały wiele do życzenia. Czemu artysta, który słynie z ciekawych konstrukcji rytmicznych, wyjątkowej kreatywności i nie małym doświadczeniu oraz wiedzy technicznej stawia coraz częściej na wypraną z pasji ilustrację? Czemu fantazja Howarda ogranicza się ostatnio głównie do zaspokojenia potrzeb filmowych, stawiając estetykę i swoją główną kartę przetargową – melodię – na drugim planie? Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia. Wydawać by się mogło, że po słabych i anonimowych Igrzyskach śmierci tematyka baśniowa będzie żyzną glebą, na której światowej klasy kompozytor wyhoduje naprawdę ciekawy i barwny score. Tymczasem rzeczywistość pokazała, że James Newton Howard po raz kolejny studzi swoje zapały eksperymentatora, pozwalając tym samym aby jego w warsztat wdzierała się przykra rutyna.

Przykra przede wszystkim dla melomanów, bo oglądająca film widownia nie będzie miała większych zastrzeżeń do tego, co popełnił Howard. Tradycyjnie już bowiem otrzymujemy poprawną technicznie i stylistycznie partyturę. Partyturę gotową zaistnieć tam, gdzie materia wizualna nie radzi sobie z wiernym odzwierciedlaniem emocji. Trzeba jednak zaznaczyć, że kompozytor traktuje swoją rolę z dużym dystansem. Odcina się od ubarwiania historii przyjmując rolę pokornego rzemieślnika pracującego tylko nad podstawowym aspektem tego dzieła – aspektem funkcjonalności. Efektem tego jest tworzywo sprawnie lawirujące pomiędzy filmowymi scenami – nieco zbyt anonimowa ścieżka dźwiękowa, która budzi się w wyobraźni widza dopiero w ostatnich minutach filmu. Egzaminu nie zdały do końca również tak lubiane przez Howarda solowe wejścia smyczkowe. O ile w partyturach takich jak Osada czy Opór rola skrzypiec jest wręcz nie do ocenienia, to wiolonczela udramatyczniająca Królewnę śnieżkę wydaje się przy nich tylko bladym cieniem całego przedsięwzięcia. Efekt końcowy pozostawia jednak pozytywne wrażenie, a sam kompozytor nie daje mi powodów do tak stanowczej krytyki, jak w przypadku Igrzysk śmierci.

Niestety ceną za ilustracyjny perfekcjonizm było wspomniane wyżej odcięcie się od większych doznań estetycznych. Wyjęty z ram filmowych materiał nie stanowi większej wartości sam w sobie. Zapewnia kilka chwil muzycznej ekstazy, trochę wyświechtanej już melancholii i cała gamę niepotrzebnego smęcenia, które idealnie odzwierciedla wylewającą się z filmu Sandersa nudę. Temat przewodni otwierający album soundtrackowy w tytułowym Snow White nie zapuszcza korzeni w naszej wyobraźni. Choć kompozytor sili się na ładne aranżacje, to daje się odczuć, że jest to tylko prezentowanie wtórnego produktu w ładnym brzmieniowym opakowaniu. Jednego czego nie można odmówić Howardowi, to umiejętnego posługiwania się instrumentarium. Nawet najbardziej banalna melodia w jego wykonaniu potrafi urzec niezwykłym wyczuciem, ciekawymi pasażami i typowym dla tego kompozytora wystawnym łączeniu brzmień orkiestrowych z elektronicznymi. Gdy do tego wszystkiego dochodzi jeszcze mistyczny, bądź apokaliptyczny chór, mamy na czym ucho zawiesić. Szkoda tylko że tak rzadko w tym przypadku…

Niestety po całkiem obiecującym początku czeka nas niewątpliwie ciężka próba i egzamin z odporności na mroczny underscore. Oto bowiem problematyka filmowa wykracza poza mury królestwa, a wraz z główną bohaterką w nieznany i niebezpieczny świat Mrocznego Lasu ucieka również ścieżka dźwiękowa. Przerywnikiem do tych mało frapujących fragmentów są elementy muzyki akcji, która niestety w tym przypadku nie wyżyna się ponad zwykłe rzemieślnicze zdolności Howarda. Utwór ilustrujący ucieczkę z zamku zapewnia co prawda kilka bardziej dynamicznych momentów, aczkolwiek jest to tylko powtórka ze znanej nam już doskonale rozrywki. Nieco lepiej pod tym względem sprawuje się scena finalnego szturmu na zamek i konfrontacji śnieżki z Ravenną. Położenie większego nacisku na partie chóralne z pewnością przysłużyło się uatrakcyjnieniu tego rzemiosła.

Po raz kolejny jednak nie muzyka akcji, ale subtelna liryka jest najmocniejszą stroną kompozycji Jamesa Newtona Howarda. Aby się o tym przekonać wystarczy tylko sięgnąć po utwory opisujące barwny świat Sanktuarium – miejsca stanowiącego relikt dobrobytu i szczęścia sprzed panowania Ravenny. Obok radości pojawia się także nostalgia i pewnego rodzaju poczucie straty jakie towarzyszy głównym bohaterom podczas ich wędrówki. Interesującym akcentem uwypuklającym te emocje wydawać się może smutna przyśpiewka Gone przypominająca posępne aktorskie wokale z Władcy Pierścieni. Prawdziwą perełkę stanowi jednak kawałek wieńczący album soundtrackowy. Genialnie zaaranżowana przez Jamesa Newtona Howarda melodia z fenomenalnymi partiami chóralnymi jest tym, czego współczesnej kinematografii zaczyna powoli brakować – trafiającym do wyobraźni słuchacza tworzywem dyskretnie balansującym pomiędzy szeroko rozumianym, popowym brzmieniem, a orkiestrowo-chórlaną ekstazą.

Szkoda tylko, że takich chwil James Newton Howard nie serwował nam częściej. Właściwie piosenka promująca Breath of Life w wykonaniu Florence jest najmocniejszym atutem albumu soundtrackowego tak bardzo rozdrabniającego się nad niepotrzebnym underscore. Jednakże nie wydanie, a muzyka jest tutaj głównym problemem. Muzyka, która poza obrazem nie nawiązuje większej sympatii z miłośnikiem prostej jak konstrukcja cepa, ale melodyjnej ścieżki dźwiękowej. Nie można tutaj zarzucić Howardowi, że nie wywiązał się ze swoich zobowiązań. Być może zrobił to nieco zbyt mechanicznie. Pytanie tylko, czy jest to gotowa recepta na kolejne projekty, czy też kompozytor ten zaskoczy nas jeszcze jakimś wyjątkowym pomysłem?


Inne recenzje z serii:

  • The Huntsman: Winter’s War
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze