Slotherhouse wywraca stolik, przy którym grają twórcy muzycznej grozy, sprawnie zarzucając pomost pomiędzy klasyką gatunku, a współczesnymi trendami ilustracyjnymi.
Rzecz dzieje się na kampusie jednej z amerykańskich uczelni. W domu zamieszkałym przez same dziewuchy zbliżają się wybory na przewodniczącą lokalnego bractwa. Emily, studentka ostatniego roku, marzy, aby choć na chwilę stanąć na czele tej społeczności. W wyniku pewnych wydarzeń zostaje opiekunką uroczego leniwca, który okazuje się… krwawym zabójcą. Egzotyczne, niezwykle inteligentne zwierze nie cofa się przed niczym, aby spełnić swoje marzenie – stać się gwiazdą mediów społecznościowych…
Ten skrócony opis fabuły filmu Slotherhouse: Leniwa śmierć brzmi niczym bełkot popełniony pod wpływem środków odurzających. Twórcy świadomie jednak poszli w kierunku abstrakcji, nawiązując tym samym do współczesnych komediowych slasherów, jak Śmierć nadejdzie dziś. Natomiast sposób budowania napięcia oraz efekty praktyczne zastosowane na planie miały być swoistym listem miłosnym w kierunku komediowego kina grozy z lat 80, jak chociażby Gremliny. Dopiero poznawszy ten kontekst można bez większego zażenowania dać się porwać specyficznej przygodzie. I choć film w reżyserii Matthew Goodhue nie przyciąga tłumów do sal kinowych, to jednak z grona tegorocznych propozycji halloweenowych wydaje się najciekawszą.
Zapewne w ogóle nie zawracałbym sobie głowy Leniwą śmiercią, gdyby nie fakt, że całkiem przypadkiem w moje ręce wpadła ścieżka dźwiękowa do tego krwawego widowiska. Nazwisko jej autora – Sama Ewinga – dotychczas znane mi było z list płac widniejących pod projektami Beara McCreary’ego. Twórca muzyki dodatkowej i aranżer zapragnął jednak zbudować swoją własną karierę, biorąc na warsztat mniej znane, czasami wręcz niszowe produkcje. Filmy, po których w żaden sposób nie można się spodziewać bogatej melodycznie, polichromatycznej oprawy muzycznej wykonanej z pełnym rozmachem. Slotherhouse jest dowodem na to, że nie należy oceniać książki po okładce.
Skoro jedną z myśli przyświecających twórcom było inspirowanie się klasykami z lat 80., oprawa muzyczna musiała pójść dokładnie w tym samym kierunku. Sam Ewing wziął więc na warsztat kultowe klasyki Jerry’ego Goldsmitha, mieszając to wszystko z liryką Jamesa Hornera. Klimatyczne nawiązania połączył ze współczesnymi metodami ilustracyjnymi wyuczonymi u boku McCreary’ego, a jakby tego było mało dokonał kilku ciekawych stylizacji i eksperymentów z elektroniką. A wszystko to w ramach intensywnie wypełniającej filmowe przestrzenie, ścieżki dźwiękowej. Niespodzianką jest brzmienie tej pracy – to jak bardzo stara się ona nawiązywać do partytur Goldsmitha i Hornera, ocierając się przy tym o anachroniczność w kreowaniu dramaturgii. I tak oto zamiast standardowego gitarowo-fortepianowego zestawu opisującego młodzieńczą beztroskę otrzymujemy elegancko zaaranżowaną smyczkową lirykę z poruszającymi solówkami na egzotycznych instrumentach dętych drewnianych. Wsłuchując się w ten niemalże baśniowy pejzaż dźwiękowy można poczuć pewien dysonans na tle tego, co faktycznie dostarcza nam obraz – serię bzdurnych dialogów o przyjaźni i followersach w mediach społecznościowych. A przecież to dopiero początek…
Nie sposób nie skojarzyć partii smyczkowych Ewinga z analogicznymi aranżami serwowanymi nam niegdyś przez Goldsmitha. Melancholijne granie sprawnie łączy wszystkie wątki przyjaźni i innych relacji. I choć można odnieść wrażenie, że kompozytor czasami przesadza z ładunkiem emocjonalnym, to warto przypomnieć sobie, jak brzmiały ścieżki dźwiękowe Goldsmitha do tego typu filmów. Czar sentymentu pryska jednak w momencie, gdy przechodzimy do scen o bardziej dynamicznym przebiegu. Ilustracje sekwencji grozy noszą w sobie wszelkie znamiona doświadczeń Ewinga nabywanych u boku McCreary’ego. Kompozytor uwielbia zabawy dysonującymi smyczkami przy jednoczesnym trzymaniu się pewnych ram melodycznych i rytmicznych. I tu nasza uwaga po raz kolejny wędruje w stronę sztandarowego produktu z pogranicza komedii i grozy, czyli filmu Śmierć nadejdzie dziś, gdzie spotkamy podobne zabiegi. Są one scalane charakternym, ale prostym w konstrukcji tematem grozy. Osobliwą odmianą są natomiast perkusyjne wstawki podkreślające etniczne pochodzenie futrzanego zabójcy, a odsyłające naszą wyobraźnię w stronę soundtracku do Predatora. Imponująca mieszanka, trzeba przyznać. Ale jak to wszystko prezentuje się poza obrazem?
Równie zachęcająco. Materiał muzyczny zgromadzony na albumie od Amaidi Universe, to zestaw po wysłuchaniu którego jedyne o czym będziemy myśleć, to chęć powtórzenia tego doświadczenia. W niespełna trzech kwadransach Ewingowi udaje się najpierw urzec słuchacza piękną melodyką, by później zaskakiwać go co rusz jakimiś rozwiązaniami ilustracyjnymi. Ten album nie zostawia praktycznie żadnej przestrzeni na nudę, a umiejętny dobór barw i sposób ich wykorzystania zachęca do zwracania uwagi na każdy aranżacyjny detal. Nie przeszkadza nawet oderwana od tego przekazu, popowa piosenka Last Selfie w wykonaniu Candy Machine zamykająca program albumu.
Dawno już tak dobrze nie bawiłem się słuchając ścieżki dźwiękowej do horroru. Slotherhouse wywraca stolik, przy którym grają twórcy muzycznej grozy, sprawnie zarzucając pomost pomiędzy klasyką gatunku, a współczesnymi trendami ilustracyjnymi. I choć Sam Ewing bardzo dużo czerpie z doświadczenia swojego mentora, Beara McCreary, to jednak w niczym nie przypomina rzemieślnika zaprogramowanego na konkretny zestaw działań. Doskonale bawi się stylizacjami poszukując w tym wszystkim swojego własnego głosu. I o ile tego głosu nie zatraci, z chęcią obserwował będę dalszy rozwój kariery tego twórcy.