Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Robert Rodriguez, John Debney, Graeme Revell

Sin City (Miasto grzechu)

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Przemek Korpus | 15-04-2007 r.

Miasto Grzechu jest ekranizacją cyklu komiksów Franka Millera. Główny bohater, niejaki Marvin, spędza noc z dziewczyną o imieniu Goldie. Uświadamia sobie, że może być ona największą miłością jego życia. Następnego ranka zastaje jednak dziewczynę martwą. Rozpoczyna śledztwo, które ma na celu wykryć sprawcę brutalnego morderstwa. Już sama zapowiedź filmu nie napawa nas optymizmem. To dość popularny temat, który pojawiał się w całym mnóstwie gorszych i lepszych filmów minionego stulecia. Niewątpliwie, uwagę widza przyciąga fakt, że w filmie Roberta Rodrigueza (nota bene jednego z kompozytorów ścieżki dźwiękowej) wystąpiła plejada gwiazd, miedzy innymi: Bruce Willis, Clive Owen, Benicio Del Toro, Elijah Wood oraz kilka pięknych aktorek (Jessica Alba, Jaime King).

Do skomponowania muzyki do tego dość nietypowego filmu (projekt kręcony był, na blue screen, dzięki czemu wytworzono czarno-biały format i tylko niektórzy aktorzy i rekwizyty miały „pseudonaturalny” kolor) zatrudniono aż dwóch kompozytorów a właściwie trzech, wliczając reżysera, który osobiście zajął się częścią aranżacji. Poniekąd była to odważna decyzja twórcy, który zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie zróżnicowany styl muzyczny każdego kompozytora. Ekranizacje komiksowe rządzą się swoimi prawami. Większość powstałych przepadała z powodów żenującej fabuły i miernego aktorstwa.

Filmy tego typu zaczynają powoli nudzić widownię. Oklepany scenariusz, efekciarskie sceny walk nie robią już na publiczności wrażenia. Sin City wydaję się przełamywać powoli tą konwencję. Rodriguez wyraźnie w swoim filmie czerpie inspiracje z niektórych dokonań Quentina Tarantino (swojego przyjaciela). W sposób oryginalny dzieli film na trzy epizody. Taki zabieg wymagał również pokazania różnych muzycznych światów. Nic więc dziwnego że mało który kompozytor jest tak wszechstronny by wypełnić niesłychanie szeroką skalę klimatów potrzebną do opisania świata Sin City. Głównie z tego powodu zatrudnił do aranżacji aż dwóch kompozytorów. Stąd też zapewne w nagłówku pojawili się aż 3 kompozytorzy Debney, Revell i sam Rodriguez.

Na albumie znajdują się 24 tracki w tym dwa utwory instrumentalnych grup Fluke oraz Silvestre Revueltas. Trudno tu wyrazić jednoznaczną opinię. Są to pozycje o przeciętnej budowie i różnym stylu. Właściwie nie wywołują zachwytu, lecz swą budową nie „gryzą się“ z pozostałymi propozycjami na płycie. Już po przesłuchaniu pierwszych fragmentów byłem przekonany, iż mam do czynienia z kolejnym mrocznym pełnym ciężkiego brzmienia soundtrackiem. I tu mój męski instynkt zawiódł mnie na całej linii. Obawiając się iż otrzymam kolejny muzyczny kicz, zostałem mile zaskoczony oryginalnością partytury. Partytura nie do końca mnie jednak usatysfakcjonowała. Z jednej strony czułem się, zachwycony oryginalnością muzyki, z drugiej czułem narastający niesmak co do formy oraz wykonania niektórych utworów, które w żaden sposób nie były ze sobą komplementarne. Doskonałym pomysłem według mnie, było połączenie wspólnych wysiłków w komponowaniu muzyki przez Rodrigueza oraz Debneya. Perfekcyjna relacja elektroniki z żywymi instrumentami i ta wyśmienicie czysto brzmiąca trąbka (Old Town, Tar Pit) powodowała niejednokrotnie dreszcz. Dodatkowym uzupełnieniem był znakomity akompaniament symfoniczny. Wszystko to razem brzmiało niezwykle interesująco i tajemniczo. Czułem się tak, jakbym nagle trafił do innej epoki popijając kawę w dekadenckiej kawiarni (The Big Fat Kill). Duet Rodriguez-Debney zaskoczył mnie po raz kolejny oczywiście na plus. Obaj panowie zrywają z typowym stylem komponowania muzyki, wprowadzając iście nowoczesny alternative jazz. Należy podkreślić, że na uwagę zasługuje masywnie akompaniująca oraz klimatyczna w formie i wykonaniu orkiestra, która nadaje ton niezwykłej słuchalności utworom (Warrior Woman, Jackie Boy’s Head). Pozycje te zasługują na najwyższe słowa uznania, głównie ze względu na perfekcyjne wręcz wykonanie

Niestety Miasto Grzechu to nie tylko duet Rodriguez-Debney. Reżyser stworzył, bowiem kilka utworów samodzielnie. Wypada w nich jednak bardzo mizernie. Kompozytor swoje utwory stara się ubarwiać na wszelkie sposoby, stosując trywialne chwyty, lecz nie daje to pożądanych efektów (łączy bez pomysłu elektronikę z tradycyjnymi instrumentami). Raz słuchamy niezwykle dynamicznych utworów akcji, które zdobią przede wszystkim instrumenty dęte, perkusyjne, komputerowe aranżacje. Z kolei za drugim razem obniża tempo i styl który cechuje dysharmonia. Pomimo iż jego utwory akcji mają pewien rytm oraz melodię w moderato, Rodriguez gubi się raz po raz, przy tym niepoprawnie miesza najróżniejsze instrumenty, by tylko stworzyć pozorną melodie (Nancy, Hartigan). Muzyka ta jest nie bynajmniej koszmarna, lecz po prostu brakuje jej melodyczności i rytmu, za to duży plus można jej przyznać za dynamikę w utworach oraz ich żywiołowość(Kiss of Death). Zdecydowanie najgorszą częścią płyty są utwory dwójki Revell-Rodriguez. Stworzyli oni parę początkowych utworów, których spójność z resztą płyty jest całkowicie zatracona. Kawałki są kiepskie, bezbarwne, bez żadnej melodii, stylu oraz brzemienia. Szumiąca „papka“ pary kompozytorów całkowicie odstaje od reszty muzyki. Nie ma tu żadnego tematu przewodniego, na dodatek pojawia się nam od czasu do czasu żenujący i irytujący wokal. Zaraz, ktoś pewnie napisze, że przecież film składał się z epizodów i muzyka mogła się różnić… Ale czy przez to ścieżka staje się bardziej bogata tematycznie i zarazem ciekawsza?! Zdecydowanie NIE! Revell pokazuje wszystkim, iż jego obecność przysparza ścieżce więcej wad niż zalet. Muzyka Greame ociera się o muzyczny kicz. Nawet sam Rodriguez nie potrafi wycisnąć z jego „wymuszonej i tandetnej pracy” choćby odrobinę kunsztu.

Podsumowując, słyszymy muzyczny bałagan stylów. O ile duet Rodriguez-Debney radzi sobie bardzo dobrze i kreuje nam niesamowicie oryginalne utwory, to co do Revella, który swą muzyczną papką obniża poziom płyty nie można za wiele dobrego powiedzieć. Optymistyczną wiadomością jest to, iż kariera Debneya w szybkim tempie rozwija się i pnie do przodu. Muzyka jest czasami interesująca, lecz w pewnych momentach może nużyć jej troszkę ilustracyjny charakter. Płyta z pewnością jest godna uwagi jednak spodoba się raczej fanom filmu. Zapewne oni będą przychylnie patrzeć na muzyczne dokonania trio. Ogólnie rzecz biorąc, przeciętny, ale za to oryginalny score. Jeżeli wyjdziecie z kina zadowoleni to może i ścieżka okaże się dla was trafionym strzałem.

Inne recenzje z serii:

  • Sin City: A Dame to Kill For
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze