Hans Zimmer to prawdziwy mistrz. Mistrz autopromocji. Nie ma chyba w świecie muzyki filmowej lepszego gawędziarza, który z taką pasją, pomysłowością i poświeceniem potrafiłby opowiadać o swojej muzyce, tłumaczyć idee, które w niej zawarł, muzyczną ikonografię symbolikę i całą tego typu otoczkę. „Sherlock Holmes”, najnowszy film, do którego Niemiec stworzył partyturę nie jest tu wyjątkiem. Kilkanaście wywiadów, różnego rodzaju filmiki krążące po sieci, historyjki pełne anegdotek o oryginalności muzyki do tej produkcji, wszystko nakręca niewiarygodny „hype” kreując w nas, nie tylko pragnienie obejrzenia filmu, ale przede wszystkim chęć zapoznania się ze scorem, w którym według twórców wykorzystano tyle nowatorskich pomysłów.
Film Guya Ritchiego (twórcy znakomitego „Przekrętu”) to zupełnie inna wersja przygód legendarnego detektywa. Odarta z całej angielskiej dystynkcji, czyni z bohatera geniusza-zawadiakę, dziwaka nie akceptowanego przez otoczenie. Zrozumiałe jest więc, że taka produkcja, reinterpretująca postać Holmesa, za którą w dodatku odpowiadał reżyser znany ze swej ironii, nie mogła otrzymać klasycznej, uładzonej muzyki, partytury dostojnej i świadomie staroświeckiej. Musiało być coś zupełnie innego. Chyba też dlatego zatrudniono Hansa Zimmera, który znany jest (szczególnie dzięki wspomnianej autopromocji) z muzycznych eksperymentów. Oczywiście są to eksperymenty w obrębie dopuszczalnych w Hollywood norm, nigdy niewykraczające swoją awangardowością poza pewną granicę.
Oglądając jedynie wywiady z Zimmerem można było wypracować sobie mylny pogląd, że to co otrzymaliśmy przy okazji „Sherlocka Holmesa” to rewolucja (kolejna przeprowadzona pod wodzą Hansa). Bo też partytura ma zrywać zupełnie nie tylko z dotychczasowym muzycznym emploi wielkiego detektywa, ale także prezentuje nową jakość w stylu samego Zimmera. Niemiec rozwodził się nad nowymi, pomysłami jakie tutaj zastosował (wykorzystanie rozstrojonego pianina, twórcze przetworzenie melodii wygrywanej przez dzwon Big Ben, rezygnacja z orkiestry na koszt kameralnego zespołu muzyków grających na plebejsko-cygańskich instrumentach), pomysły które miały być dowodem na przełamanie hollywoodzkich schematów. Każdy doświadczony krytyk wie jednak, że nie ma nic bardziej mylnego niż bezgraniczne zaufanie do odautorskich komentarzy artysty. Tak jest i z muzyką do „Sherlocka Holmesa”. Owszem Zimmer zastosował rozstrojone pianino, lecz czy to jest taka rewolucja, skoro przed nim pojawiało się ono już wiele razy w kinie (choćby za sprawą mistrza Morricone). Podobnie jest z ową „rewolucyjną” rezygnacją z orkiestry, czy twórczym przetworzeniem zastanych melodii. Jednak nie do tego mam największe zastrzeżenia. Po przesłuchaniu płyty i obejrzeniu filmu mogę bowiem powiedzieć, że chociaż muzyka jest rzeczywiście nową próbą zdefiniowania postaci Holmesa (co jednak zostało wymuszone i przez reżysera i przez sam film) to jednak w swej stylistyce wcale nie jest nowa. Zimmer choć poniechał orkiestry, syntezatorów oraz całej elektroniki i tak brzmi jakby wcale z tego nie rezygnował (bardzo dobrze widać to w najdłuższym na płycie utworze trwającym ponad 18 minut Psychological Recovery… 6 Months). Mimo nowych instrumentów sposób komponowania jest wciąż taki sam, tak jak i bardzo podobna jest konstrukcja melodyczna utworów czerpiąca m.in. z „Mrocznego Rycerza” (Is It Poison, Nanny), „Piratów z Karaibów 2” (My Mind Rebels at Stagnation), czy „Kręgu” (glissanda sekcji smyczkowej chociażby w Discombobulate). Jednak żeby już tak nie pogrążać kompozytora należy mu oddać sprawiedliwość, bo mimo dużych stylistycznych podobieństw Zimmer potrafi uniknąć dosłownych autoplagiatów (tak popularnych chociażby u Hornera).
Skoro już obaliliśmy mit rewolucyjności, powiedzmy sobie kilka słów o tym jak partytura wypada w kinie. Przez pierwsze kilkanaście minut filmu jest przeważnie świetnie. Muzyka rytmizuje akcję, gra w inteligentny (na swój hollywoodzki sposób) z widzem – fajnie, choć niezwykle prosto pomyślany motyw rozmyślań detektywa – słyszalny choćby w Is It Poison, Nanny,ilustracja bawi się też skojarzeniami (mistycznie brzmiący temat Lorda Blackwooda – do podziwiania w końcówce My Mind Rebels at Stagnation). Jednak Zimmer nie unika dużych wpadek. Zupełnie nijaki jest cały underscore i tak ważna w filmie z zagadką kryminalną muzyka suspens, która jest tu banalna, sztuczna i irytuje wręcz swym prymitywizmem (na płycie słychać taką próbkę choćby w pierwszej części My Mind Rebels at Stagnation). Podobnie źle wypada wiele utworów akcji, szczególnie tych gdzie Zimmer wtłacza nam swoją „zwyczajową rąbankę” (walka w stoczni z francuskim osiłkiem Dredegerem).
Do płyty niestety też mam zastrzeżenia. Jest tu kilka uroczych i w miarę dobrze się słuchających motywów: ciągnące całą płytę Discombobulate, bregovicowskie I Never Woke Up in Handcuffs Before, czy nawet delikatne Ah, Putrefacation. Nie znaczy, że nie ma tu żadnych innych ciekawych fragmentów, czy motywów. Owszem są ale giną przywalone masą niepotrzebnego underscoru, lub gubią się w źle zmontowanych utworach. Za przykład niech posłużą nam dwa tracki. Pierwszym jest wymieniane już My Mind Rebels at Stagnation, w którym ciekawy temat Lorda Blackwooda (słyszalny pod koniec ścieżki) poprzedzony jest ponad minutą ambientowej papki, nic niewnoszącej i strasznie utrudniającej odbiór. Drugim przykładem niech będzie monstrualnej wręcz długości Psychological Recovery… 6 Months, utwór w obrębie którego znajdujemy kilka ciekawych motywów (wspomniana, przetworzona melodia Big Bena), ale też wiele niepotrzebnych ilustracyjnych eksperymentów i prymitywnych chwytów dramatycznych (niezwykle sztucznie brzmiące smyczkowe tusze), które nawet w kinie nie do końca się sprawdzają. Ten 18 minutowy kolos, gdyby go lepiej zmontować i wyciąć część niepotrzebnego materiału, spokojnie mógłby posłużyć do wykreowania trzech innych utworów, które nie tylko byłyby spójne, ale i łatwiej by się ich słuchało. Tak niestety dostajemy chaos, który akurat w tym wypadku nie sądzę aby był zamierzony. Co jeszcze męczy na płycie? A no duża powtarzalność, wynikająca ze stosunkowo krótkich motywów jakie do filmu napisał Zimmer. Jakby dobrze zmontować ten materiał to pewnie wyszłoby nam tak około 20 minut wartościowej muzyki, reszta to albo powtórzenia, albo nic nie wnoszący, bardzo niskiej jakości underscore.
„Sherlock Holmes”, wbrew temu co głosi propaganda, jest typowym produktem Hansa Zimmera. Choć nie pozbawiony pomysłów score jest rzemiosłem, które za gładką fasadą pseudonowatorstwa nie oferuje nam żadnych prawdziwych emocji. Owszem jest głośno, jest bombastycznie, a nad wszystkim unosi się duch RCP, ale to chyba za mało (nawet w dzisiejszym świecie) aby płytę uznawać za dobrą. Nie chcę być złym prorokiem, ale moim zdaniem Hans cierpi na poważną zniżkę formy (przypomnijmy, że kompozytor pracował nad tym filmem aż 7 miesięcy!!!), mocny kryzys twórczy którego nie jest w stanie zamydlić nam swoją świetną promocją. Wydaje się więc, że jeśli Zimmer nie znajdzie ciekawego, inspirującego filmu, produkcji która wymusi nań napisania zupełnie innej muzyki, wkrótce może mieć spore problemy. Przynajmniej ze strony zazwyczaj mu przychylnych krytyków…
Z okazji urodzin największego miłośnika Hansa Zimmera na forum Filmmusic.pl, Wawrzyńca, jemu dedykuję powyższą recenzję.