Shang-Chi. A cóż to takiego? – zastanawiał się zapewne niejeden popcornożerca, kiedy oglądał pierwsze zwiastuny najnowszego widowiska Marvela. W przeciwieństwie bowiem do Hulka, Thora, Iron Mana czy Spider-Mana, Shang-Chi jawi się jako bohater drugiej kategorii. Ale właśnie takich próbuje się wypromować na fali nowego, czwartego już rozdania MCU. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni – bo tak brzmi tytuł w całości – paradoksalnie niewiele nam powie o samej legendzie pierścieni. Bardziej o tym, kim jest tytułowy bohater i jaki ma bagaż doświadczeń. Początek historii jest jednak niepozorny. Głównego bohatera poznajemy jako średnio rozgarniętego młodzieńca, czerpiącego z życia pełnymi garściami. Kiedy pewnego dnia napada go banda zamaskowanych zbirów, okazuje się, że jest mistrzem wschodnich sztuk walki. Od tego momentu zaczynamy poznawać trudną przeszłość mężczyzny. Ucieczka od rodziny okazała się tylko doraźnym rozwiązaniem, bo oto po latach tożsamość Shang-Chi zostaje ujawniona i wraz z siostrą musi stawić czoło chorym wizjom i planom swojego ojca. Cóż, film Marvela może nie powala na kolana swoją historią, ale ma w sobie coś, co pozwala bezproblemowo przebrnąć przez programowy, dwugodzinny czas trwania. Trzeba przyznać że połączenie kina kopanego z superhero oraz fantasy wychodzi tu całkiem nieźle, przypominając takie widowiska pełne cudów i dziwów, jak Doktor Strange.
Do stworzenia ścieżki dźwiękowej zwerbowano Joela P. Westa. Na pierwszy rzut oka jest to angaż co najmniej zaskakujący, bo jakie doświadczenie i pozycję w branży ma ten niepozorny twórca? Kojarzony głównie z kameralnymi, stonowanymi kompozycjami (Tylko sprawiedliwość) nie wydawał się idealnym kandydatem do wielkiego blockbustera opatrzonego w wątki fantasy. A jednak! Przyciągnięty przez reżyserującego widowisko, Destina Daniela Crettona, z którym wcześniej pięciokrotnie współpracował, okazał się strzałem w dziesiątkę. Rok poświęcony na kreowanie pomysłów tematycznych i przekuwanie ich na gotowy już produkt nie poszedł na marne.
Zaczynając swoją przygodę z filmem Shang-Chi można odnieść wrażenie, że West nie miał w sumie aż tak dużo pracy. Początkowe etapy historii tytułowego bohatera stoją bowiem pod znakiem ogromnej ilości piosenek wciskanych niemalże w każdą scenę. Kiedy jednak pojawiają się kolejne wątki z przeszłości młodzieńca, film zmienia ton, a rozrywkowy charakter produkcji zastąpiony zostaje nutką mistycyzmu, fantastyki oraz typowej dla filmów Marvela przygody. I tak na dobrą sprawę od tego momentu Joel P. West ma możliwość wykazania się swoją wyobraźnią oraz warsztatem. Z perspektywy całego widowiska można śmiało stwierdzić, że w niczym nie ustępują one umiejętnościom bardziej doświadczonych i znanych twórców muzyki filmowej.
Warsztat warsztatem, ale najważniejsze wydawało się tutaj zrozumienie tego, co przekuwane jest na materię filmową. A z tym Joel P. West nie miał najmniejszych problemów, skoro jego zaangażowanie w proces twórczy sięgało jeszcze etapu pre-produkcji, kiedy wraz z Crettonem dyskutowali o pierwszych pomysłach mając do dyspozycji tylko scenariusz. Zamknięcie tego wszystkiego w ramach jakiejś muzycznej struktury było kwestią, którą kompozytor musiał przepracować indywidualnie. Nie dziwi więc pójście w pentatonikę oraz solowe partie na erhu i dizi, które błyszczą nie tylko w scenach o emocjonalnym zabarwieniu. Sposób w jaki West obchodzi się ze wschodnią etniką jest godny naśladowania dla większości współczesnych twórców muzyki filmowej. Czyni to bardzo wiarygodnie, bez przesadnego, hollywoodzkiego nadęcia, a przy tym nie odcinając się od pewnych form przebojowości. Choć muzyka jest w głównej mierze wiernym towarzyszem tego, co dzieje się na ekranie, to nierzadko objawia swoją siłę w przykuwaniu uwagi odbiorcy. Dlatego też kwestia sięgnięcia po album po zakończeniu seansu będzie rozważana przez wielu – nie tylko miłośników muzyki filmowej.
W zależności od upodobań i preferencji słuchaczy, wydawcy przygotowali dwa osobne albumy. Oba ukazały się pod szyldem Hollywood Records oraz Marvel Music. Na pierwszym znalazło się kilkanaście piosenek, które wybrzmiały w filmie Crettona i to ten zestaw doczekał się fizycznego, płytowego wydania. Niestety podobnego szczęścia nie doświadczyli miłośnicy oryginalnej ścieżki, dla których opublikowano tylko w formie cyfrowej, niespełna 70-minutowy album będący selekcją ze 105-minutowej ilustracji. Jak prezentuje się muzyka Joela P. Westa w oderwaniu od obrazu?
Całkiem porządnie. Czas trwania oraz dobór materiału nie budzą większych zastrzeżeń, choć warto zaznaczyć, że poprawie odbioru sprzyja wcześniejsze zapoznanie się z treścią filmu. Bo i ile temat główny kompozycji słyszany już na wstępie soundtrackowej przygody porwać może każdego, to już dalsza część albumu nie będzie tak oczywista i klarowna. Mimo wszystko późniejsze aranżacje motywu głównego, choć już nie tak okazałe, idealnie wtapiają się zarówno w bardziej dynamiczne fragmenty, jak i te osnute płaszczykiem dramaturgii. Paradoksalnie nie jest to praca, przy której trudno będzie złapać oddech. Przestrzeni na kontemplację i czerpanie przyjemności z wybornej instrumentacji jest tu całkiem sporo. Rodzinna drama, wątki przyjaźni oraz liczne sceny retrospekcji sprzyjają wyprowadzaniu dużej ilości stonowanych, lirycznych ilustracji. Również etniki angażującej sporą ilość tradycyjnych, wschodnich instrumentów. I nie będzie przesadą stwierdzenie, że o wiele ciekawiej się to prezentuje aniżeli w analogicznej disneyowskiej produkcji z poprzedniego roku – Mulan
Niestety odbywa się to wszystko kosztem rozrywkowego tonu. Miłośnicy wartkiej akcji mogą się tutaj poczuć zawiedzeni. Rozczarowuje przede wszystkim końcówka albumu, kiedy serwowana jest nam ilustracja z finałowej konfrontacji. Rozmach z jakim zrealizowano tę scenę wołał o adekwatną, odważną oprawę muzyczną. Nie wiedzieć czemu kompozytor wycofał się tutaj na bezpieczną pozycję biernego narratora, zamykając się tylko w obrębie smyczkowych ostinat oraz serii wybuchowych fraz. Potencjał drzemiący w temacie głównym nie został tu należycie wykorzystany. Braki te próbuje nadrobić sama końcówka, która w cieplejszych już nieco kawałkach odprowadza słuchacza do stonowanego, lirycznego epilogu.
W ostatecznym rozrachunku Shang-Chi broni się zarówno niebanalną treścią, jak i rzetelnym podejściem do wschodniej etniki. Tym większe zaskoczenie, że praca ta podpisana jest nazwiskiem nie tak rozpoznawalnym w branży, jak chociażby Harry Gregson-Williams ze wspomnianego wcześniej Mulan. Decydenci Marvela mają nosa do kompozytorów i swoimi decyzjami udowadniają, że dbałość o jakość również tej muzycznej cząstki ich widowisk nie jest dla nich sprawą drugorzędną. A dla nas miłośników muzyki filmowej podwójną korzyścią jest odkrywanie nowych nazwisk, które w przyszłości pretendować mogą do miana pierwszoligowych graczy Hollywood. Czas pokaże…
Inne recenzje z serii: