Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
David Arnold

Shaft 1

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 25-12-2014 r.

Mimo coraz większej popularności, jaką cieszy się muzyka filmowa, na ukazanie się niektórych ścieżek dźwiękowych trzeba czekać całymi latami. Powody tego są różne. Czasami jest to konflikt interesów między posiadaczami praw autorskich. Innym razem okazuje się, że studia filmowe po prostu nie widzą potencjalnego biznesu związanego z opublikowaniem soundtracku. Z tym ostatnim dosyć często spotykamy się, gdy pieczę nad produkcją sprawuje Paramount Pictures. Przykład Zółwii Ninja oraz czwartej części Transformerów to tylko wierzchołek góry lodowej. Niemniej jednak daje się zauważyć pewne zmiany na tym polu. Wszystko dzięki staraniom wytwórni La-La Land Records, która coraz częściej sięga po niewydajne zasoby zalegające w archiwach tego ośrodka produkcyjnego. Tylko w ciągu ostatnich kilku miesięcy naszym łupem padły rzeczone Transformery oraz ilustracje do trekowego serialu Enterprise. Końcówka roku 2014 przyniosła natomiast długo oczekiwaną pracę Davida Arnolda.



Shaft to nie tyle próba reaktywacji przygód niepokornego stróża prawa, ale przeniesienie pewnej idei na grunt współczesności. Tak naprawdę popełniony przez Gordona Parksa w 1971 roku film wcale się nie zestarzał. Był to pierwszy tak odważny obraz prezentujący przygody czarnoskórego detektywa, Johna Shafta, który niekonwencjonalnymi metodami postępowania walczył zarówno z nowojorską mafią, jak i cnotą miejscowych panien. Obok spektakularnego sukcesu kasowego, kinowe objawienie Shafta miało również swoje odbicie na ówczesnej popkulturze. Otóż jak się okazało, niepokorny policjant i seks maszyna w jednym, stał się pierwszym czarnoskórym bohaterem, a przez to również przypadkowym orężem w walce z dogorywającym już rasizmem. W najnowszej odsłonie serii, tej wyreżyserowanej przez Johna Singletona, także zauważyć możemy przeniesienie owych idei. Tytułowy John Shaft, to bratanek legendarnego detektywa wcale nie ustępujący charakterem swojemu wujowi. Akcja filmu toczy się wokół prywatnej vendetty, jaką detektyw urządza na milionerze migającym się przed wymiarem sprawiedliwości. Zabawa w kotka i myszkę ze wpływowym Walterem Wadem przynosi serię nieoczekiwanych wydarzeń, których oglądanie wywołuje tylko samo śmiechu, co zgrozy. I to właśnie ta szeroka amplituda nastrojów, jakże wyważonych i dobrze skomponowanych, przyczyniła się do sukcesu najnowszego Shafta.



W tym festiwalu groteski skutecznie zdołał się odnaleźć David Arnold zaangażowany do projektu dzięki determinacji samego reżysera. Propozycja współpracy przyszła w najmniej oczekiwanym momencie – w czasie urlopu we Francji. Jednakże kompozytor tak bardzo zainteresowany był scenariuszem, że postanowił przerwać wypoczynek, wsiąść w najbliższy samolot do Nowego Jorku i spotkać się z ekipą tworzącą Shafta. W ciągu kolejnych trzech tygodni zdołał on nie tylko napisać całość, ale i nagrać wykorzystując do tego bardzo bogate zaplecze muzyczne. Tempo było zabójcze, ale na szczęście nie przełożyło się to negatywnie na finalny produkt.


Być może pomogła tu decyzja pójścia śladem wielkiego poprzednika Davida Arnolda, Isaaca Hayesa. Połączenie soulu, big bandowego jazzu i bluesa w ramach tzw. funku, świetnie sprawdziło się w widowisku Pranksa, ale czy przystało do współczesnych realiów? O tyle, o ile nieodzownym towarzyszem tej skocznej muzyki była orkiestra symfoniczna z wyraźnie uwypukloną sekcją dętą blaszaną i smyczkami. Pozostawienie całości w jak najbardziej organicznym wykonaniu przełożyło się na świetną korelację ze sferą wizualną. Nie odrywamy się bowiem od klasyki gatunku wspominając z sentymentem policyjne kino lat 70-tych. Z pewnością kluczem do furtki tej niczym nieskrępowanej rozrywki było nietuzinkowe nagranie bazujące tylko i wyłącznie na analogowym sprzęcie sprzed trzydziestu lat. Wspólne sesje orkiestry i wykonującego funkowe partie zespołu, przełożyły się na wyraźnie odczuwalną „chemię” między muzykami. Tak samo zresztą jak swoboda w interpretacji i improwizacji, jaką pozostawił wykonawcom kompozytor.



Mimo wielu archaizmów ścieżka dźwiękowa do Shafta nie stoi w sprzeczności z dynamiką współczesnego kina akcji. Paradoksalnie te skoczne rytmy okraszone specyficznym brzmieniem pianina Fendera oraz solowymi gitarami i trąbkami, świetnie odnalazły się w dziele Singletona. Na pewno pomogły liczne stylizacje, również w montażu, przypominające nam filmowy oryginał. Niemniej jednak muzyka pozostaje tym elementem, który w sposób niebanalny wpływa na poprawę odbioru całości. Obok oczywistej funkowej motoryki wspieranej współczesną elektroniką, wartością dodaną wydaje się sama konstrukcja ścieżki nie uchylająca się przed obecnością trudnego, ale klimatycznego underscore. Sfera dramaturgiczna opiewająca losy Diane Palmieri, to co prawda dobrze funkcjonujące rzemiosło, aczkolwiek niezbyt inwazyjne z punktu widzenia nastawionego na czystą rozrywkę odbiorcy.



Mimo tego krążący po Interencie bootleg zestawiający niespełna 45-minut materiału znajdował swoją niszę wśród miłośników skocznych, napisanych „lekką ręką” rytmów. Do pełni szczęścia brakowało tylko oficjalnego wydania, które mogło wypełnić rażącą lukę w przepastnych zbiorach kolekcjonerów. No i proszę. Po prawie piętnastu latach na rynku ukazał się kompletny zestaw utworów zarejestrowanych na potrzeby filmu Singletona. Co ciekawe materiał źródłowy, z którego utworzono ten soundtrack wyraźnie wskazywał, że były wstępne plany związane z opublikowaniem kompozycji Arnolda. Dowodem na to są przypisane poszczególnym ścieżkom sygnatury „album version” i „film version”. Producenci z La-Li uporządkowali całość trzymając się tej pierwotnej koncepcji studia. Limitowany do 2500 egzemplarzy soundtrack wzbogacono rzecz jasna o obszerną książeczkę traktującą z istną pedanterią o poszczególnych etapach prac nad filmem i partyturą. Ot idealny prezent dla fanów, którzy powoli tracili już nadzieję na to, że postawią ten krążek na swoich półkach.



I choć nie uważam się za wielkiego fana twórczości Arnolda, to jednak nie mogłem nie odżałować kilkudziesięciu PLNów na rzeczony soundtrack. Tak samo jak ciężko było mi utrzymać w ryzach portfel, gdy na rynku pojawiała się kompletna Godzilla i Dzień niepodległości. Magnesem przyciągającym moją uwagę w kierunku prac Davida Arnolda zawsze była tematyka. Prosta, łatwo panosząca się w wyobraźni, a przy czym świetnie zaaranżowana i rozpisana. Shaft co prawda handlował towarem z drugiej ręki, podpinając się pod dokonania Issaca Hayesa, ale w jakże sympatyczny i bogaty brzmieniowo sposób. Wejście w ten muzyczny świat sprawiło mi zatem tyle samo radości, co obcowanie z przytaczanym tu klasykiem Hayesa. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że krążek wypuszczony przez La-Lę to niekończący się festiwal rozrywki. Specyfika gatunkowa filmu Singletona ma swoje odbicie na szeroko pojętej słuchalności. I kto wie, czy proponowana w bootlegu konfiguracja nie dawała bardziej przystępnej prezentacji tej ścieżki dźwiękowej. Z drugiej strony nic nie stoi na przeszkodzie, by programować swój odtwarzacz…


Takowego niestety nie zaprogramujemy na odtworzenie tematu głównego pojawiającego się w czołówce filmu. Wykorzystany klasyk Hayesa po prostu nie znalazł swojego miejsca na kompakcie La-Li, choć na takowym rozgościły się jego liczne aranże. Przygodę z soundtrackiem zaczynamy więc ilustracją sceny kierującej nas na główny tor fabularny. Perkusje w Shaft In Club oraz Boy’s Got Rythm dyktują rytm toczącego się śledztwa, świetnie komponując się ze smyczkowymi i trąbkowymi aranżami. Na tym etapie muzyka Arnolda wydaje się tylko perfekcyjnym metronomem – przewodnikiem zapoznającym nas z charakterystyką detektywistycznej pracy tytułowego bohatera. Shaft Punches Walter odkrywa przed nami bogactwo umiejętnie wpasowanych orkiestracji. Triumfalny ton kompozycji bardzo szybko ustępuję miejsca dynamicznej muzyce akcji nie bez powodu kojarzącej się z dwoma bondowymi pracami Brytyjczyka. Dominican Chase to sprawdzony już w Świat to za mało oraz Jutro nie umiera nigdy dialog pomiędzy żywiołową perkusją, elektroniką, a jazzującymi trąbkami. W podobnej formie kształtowana jest muzyka towarzysząca scenie samochodowego pościgu (Car Chale). Nie jest to bynajmniej jedyny patent na muzykę akcji. Jej trzonem dalej pozostają funkowe rytmy. Czasami zdarzają się też bardziej współczesne eksperymenty z przetwarzaniem nagranego materiału, czego żywym przykładem może być ekstremalne cięcie bitu w Peoples Stabs Walter. Za programowanie elektroniki i miksy odpowiadał tu Stephen Hilton, z którym zresztą Arnold miał przyjemność pracować przy okazji tworzenia oprawy do Świat to za mało.



Choć ikoną Shafta wydaje się temat Isaaca Hayesa, warto wspomnieć, że na potrzeby filmu Singletona David Arnold stworzył alternatywny motyw głównego bohatera. Najczęściej pojawia się on w pierwszej połowie filmu, gdzie jesteśmy świadkami dobrej policyjnej roboty Shafta. Skromny przedsmak daje nam już utwór Peoples Walk/Peoples in the Precinct. W pełnej krasie usłyszymy go natomiast w Walter Runs, gdzie do wykonania zaangażowane zostały jazzowe trąbki. Gdy stawka gry, jaką prowadzi Shaft idzie w górę, temat zaczyna iść niejako w odstawkę. Partyturą zaczynają rządzić bardziej minorowe nastroje, czego odzwierciedleniem są takie utwory, jak Entre Nous, Peoples Vows Revenge, czy Diane’s Confession. Muzyczny funk staje się nieodzownym towarzyszem licznych „zagrywek” głównego bohatera. Nie da się ukryć, że druga część albumu jest pod względem odbioru bardziej toporna. Niemniej jednak i tutaj znajdziemy kilka fragmentów zdolnych przykuć naszą uwagę na dłużej. Do tego grona zaliczyłbym sekwencję strzelaniny (Shootout) i wspomnianą wyżej scenę pościgu samochodowego.



Niewątpliwym highlightem będzie natomiast remiks tematu przewodniego słyszany w utworze Shaft 2000. Choć nie znalazł się on w filmie, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że na albumie La-Li będzie hitem… w przeciwieństwie do reszty bonusowego materiału stanowiącego alternatywne wykonania do zaprezentowanych wcześniej utworów. I tak oto Shaft in Club w filmowej wersji wydłużony został o równo dwie minuty underscoreowego grania, a You Best Kill Me zdradza nam pierwotny zamysł kompozytora na patetyczną końcówkę ilustracji jednej z kluczowych scen.



Jakkolwiek poprawna do bólu i odtwórcza nie byłaby to praca, nie da się o niej mówić bez nutki sentymentu. David Arnold dokonał świetnej stylizacji biorąc na warsztat wszystko to, co stanowiło o jakości pracy Isaaca Hayesa i okraszając ją współczesnym, hollywoodzkim brzmieniem. Efekt w ujęciu stricte funkcjonalnym wydaje się bardzo satysfakcjonujący. Ale czy owe wrażenia zdołamy przenieść na indywidualny, intymny kontakt z albumem soundtrackowym? Na pewnych płaszczyznach a i owszem, choć nie jestem do końca przekonany, czy proponowany przez wytwórnię La-La Land Records kompletny zestaw utworów jest najlepszym medium do pokochania tej partytury. Dlatego też, jak domniemam, rzeczony produkt trafi na półki tylko co bardziej zdeterminowanej części miłośników muzyki filmowej.

Inne recenzje z serii:

  • Shaft (1971)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze