Kompozytorzy muzyki poważnej, z różnych przyczyn, najczęściej traktują muzykę filmową po macoszemu. Łatwo zauważyć, że partytur napisanych na potrzeby kina, które następnie stały się punktem wyjścia dla utworu „pozafilmowego”, jest względnie niewiele. Chlubnym przykładem w tym gronie jest Sinfonia Antarctica, najpopularniejsze obok V Symfonii dzieło orkiestrowe dużego formatu w dorobku Ralpha Vaughana Williamsa, jednego z czołowych brytyjskich kompozytorów XX wieku. W kolejności była to jego siódma symfonia. Kompozycja ta powstała na podstawie jego muzyki z dramatu przygodowego Scott na Antarktydzie, nota bene również siódmego w kolejności filmu zilustrowanego przez Brytyjczyka. Przez wiele lat popularność Sinfonii Antarctici niejako wyczerpywała zapotrzebowanie na muzykę z tego mało znanego poza ojczystym krajem filmu Charlesa Frende’a. Dopiero w 2017 roku ukazał się pełny re-recording partytury Williamsa. Royal Scottish Orchestra poprowadził Martin Yates.
Zanim przejdziemy do muzyki, należy najpierw nakreślić fabułę. Film Frende’a opowiada historię brytyjskiej ekspedycji Terra Nova z lat 1910-1913, której zadaniem było zdobycie bieguna południowego. Pięciu jej członkom, w tym przywódcy wyprawy Robertowi Falconowi Scottowi, udało się osiągnąć cel w styczniu 1912 roku, jednak ze względu na błędy popełnione w przygotowaniu (m.in. racje żywnościowe dla czterech osób były dzielone pomiędzy pięciu uczestników ekspedycji) oraz skrajne warunki pogodowe, nikt nie wrócił stamtąd żywy. Scott i jego kompani zostali wkrótce obwołani bohaterami narodowymi.
Williams został zaproszony do projektu pod koniec czerwca 1947 roku przez Ernesta Irvinga, kompozytora i dyrygenta, w owym czasie pełniącego funkcję dyrektora muzycznego Ealing Studios, które wyprodukowało Scotta na Antarktydzie. Ówcześnie 78-letni autor pamiętnej Fantazji na temat Thomasa Tallisa z początku niechętnie ustosunkował się do złożonej oferty, niemniej po pewnym czasie, zafascynowany nietypową lokalizacją filmowej fabuły, zmienił zdanie. Wyposażony zaledwie we wczesną wersję scenariusza oraz książkę The Worst Journey in the World, opisującą felerną wyprawę Scotta, napisał partyturę w dwa tygodnie (według niektórych źródeł w trzy tygodnie), jeszcze zanim padł pierwszy klaps na planie. Praca nad tą muzyką niemal całkowicie pochłonęła kompozytora – jego żona wspominała, że zdjęcia z wyprawy Terra Nova w tamtym okresie leżały rozrzucone po całym domu. Gdy po pewnym czasie Irving wysłał Williamsowi listę scen wymagających ilustracji muzycznej, ścieżka dźwiękowa była już gotowa. Dyrektor muzyczny Ealing Studios otrzymał zatem partyturę, którą musiał zaadaptować na potrzeby filmu. Zmiany na etapie tej muzycznej postprodukcji były jednak przynajmniej częściowo konsultowane z samym Williamsem. Pomimo tego, że ostatecznie wykorzystano tylko połowę pierwotnego materiału, kompozytor był zadowolony z finalnego efektu. Na omawiane w niniejszym tekście wydawnictwo trafił cały materiał skomponowany na potrzeby filmu, czyli właściwa muzyka z filmu opracowana przez Irvinga oraz niewykorzystane i nigdy nienagrane dotąd fragmenty oryginalnej partytury.
Album otwiera temat przewodni, idąc za tytułem nadanym przez kompozytora, temat heroizmu. Melodia, w której pobrzmiewają echa tematu z filmu Coastal Command, nie jest jednak typowo pompatycznym tematem gloryfikującym brytyjskiego bohatera narodowego. Z początku melodia wynurza się z niższych rejestrów, następnie faluje po różnych sekcjach, aby w ostatnich taktach zostać podjęta przez jaskrawe tutti orkiestry. Temat ma kształt podniosłej fanfary, jednak ze względu na tonację mollową posiada w sobie nutkę fatalizmu i napięcia. W ten sposób stanowi wręcz idealne odzwierciedlenie brawurowej, lecz ostatecznie zakończonej katastrofą wyprawy Scotta. Temat przewodni wykorzystywany jest w filmie wielokrotnie, gdzieniegdzie w nieco odmiennych aranżacjach, niemniej stanowi przede wszystkim muzyczny symbol desperacji i zmagań ekspedycji Scotta z nieposkromioną naturą.
Główną inspiracją dla Williamsa była jednak nie odwaga Scotta i jego ludzi, a natura. Antarctic Prologue stanowi doskonały przykład muzycznego wyobrażenia Antarktydy. Pojawia się tutaj enigmatyczny motyw sekcji smyczkowej oraz asysta drewna, a w fakturze orkiestrowej migoczą kołyszące, jakby rozhulane od antarktycznego wiatru, przebiegi ksylofonu. W końcu pojawia się jeden z najbardziej charakterystycznych elementów tej pracy, czyli melodia onirycznego sopranu. Jej chłód oraz pewien pierwiastek mroku jeszcze dobitniej uwypukla surowość i dzikość antarktycznych rubieży. Warto przy tym nadmienić, że temat sopranu zdaje się być wypadkową dwóch wcześniejszych pomysłów Williamsa. Od strony melodycznej dość mocno kojarzy się z jednym z motywów pobocznych z dwa lata starszego filmu The Loves of Joanna Godden (zresztą, również wyreżyserowanego przez Frende’a), natomiast samą koncepcję zastosowania sopranu opartego na stojących nutach smyczków usłyszymy w III Symfonii .
Spora część partytury skupia się właśnie na próbie podkreślenia dzikości Antarktydy. Motywy są sugestywne, a instrumentacje chłodne i cierpkie (często pojawia się unisono w smyczkach, które potęguje wrażenie odosobnienia i pustki), co pozwala osiągnąć odpowiednią immersję z filmowymi kadrami. Nie brakuje też jednak gromkich uderzeń orkiestry, w czytelny sposób podkreślających nieokiełznaną i śmiercionośną antarktyczną pogodę. Najciekawszym reprezentantem tej „ostrzejszej” strony ścieżki dźwiękowej jest utwór Blizzard, ewokujący cięższe fragmenty IV i VI symfonii Williamsa. Obok strzelistych wejść orkiestry parafrazujących melodię sopranu, Brytyjczyk stosuje tutaj dwa ciekawe rozwiązania – żeński chór oraz maszynę wiatrową. Obydwa środki wyrazu zdają się imitować wietrzną aurę. W ostatecznej wersji partytury Irving zrezygnował jednak z maszyny wiatrowej, osiągając podobny efekt poprzez zmiksowanie ze sobą chóru z autentycznymi dźwiękami natury. Charakterystyczny instrument wrócił na swoje miejsce w Sinfonii Antarctice, pokazując przy tym, że względu na swoją onomatopeiczność mógłby się dobrze wpasować w muzyczną wizję filmowej Antarktydy.
Dowody na głęboką inspirację Antarktydą można dalej wymieniać. Należy chociażby uwzględnić enigmatyczną i w jakiś sposób mistyczną ilustrację zorzy polarnej z utworu Aurora. Szczególne miejsce zajmuje również Pinguin Dance, muzyka z charakterystycznej sceny obserwowania przez ekspedycję Scotta życia pingwinów. Oparta jest na fikuśnej melodii trąbki oraz ksylofonie. Niestety brzmienie tego drugiego instrumentu w re-recordingu jest słabo słyszalne, przez co utwór traci na swojej wyjątkowości. Trudno powiedzieć, czy to kwestia nagrania, czy zapisu w oryginalnej partyturze, niemniej to jedyny aspekt wykonawczy recenzowanego wydawnictwa, do którego mógłbym się przyczepić.
Partytura Williamsa obfituje w rozmaite motywy poboczne. Jeden z nich tyczy się Oriany, żony Wilsona, jednego z członków ekspedycji. Melodia na smyczki oraz arpeggia harfy budzą wyraźne skojarzenia z firmowym znakiem Williamsa, tak zwanym „pastoralnym stylem”. Swój temat, choć już mniej charakterystyczny, otrzymała także wybranka Scotta, Kathleen. Odsłuch urozmaicają nam także marsze, zwłaszcza Pony March (Baltic Fleet), który w swoich ekstatycznych instrumentacjach przypomina przebojowe English Folk Suite. Ten sam temat usłyszymy wcześniej w aranżacji na tuby w niewykorzystanym w filmie utworze Office. Jest to o tyle ciekawe, że kompozycja brzmi bardzo zbieżnie z kultowym tematem Johna Williamsa ze Szczęk. Podobieństwo jest to jednak najprawdopodobniej przypadkowe. Bardzo wątpliwe, aby Amerykanin mógł mieć styczność z Office – w końcu utwór nie znalazł się w filmie i przeleżał w archiwach prawie 70 lat, do czasu ukazania się recenzowanego nagrania. Co ciekawe, materiał uzupełnia własny wkład Irvinga. Jego dziełem jest marsz Queen’s Birthday March. Dyrektor muzyczny Eiling Studios jest także autorem Ship’s Departure from Cardiff, będącego aranżacją ludowej pieśni Will Ye No Come Back Again?. Mimo krążka wypchanego niemal po same brzegi, płyta jak widać potrafi skutecznie utrzymać zainteresowanie słuchacza.
Choć melomani mają do dyspozycji kilkanaście nagrań Sinfonii Antarctici, recenzowany album stanowi zupełnie nowe spojrzenie na muzykę ze Scotta na Antarktydzie. Pozwala jeszcze dogłębniej poznać niuanse tej bez dwóch zdań najlepszej i najdojrzalszej partytury filmowej w dorobku Ralpha Vaughana Williamsa, także jednej z najbarwniejszych ścieżek dźwiękowych napisanych na potrzeby kina w pierwszej połowie XX wieku. Ze względu na sporą ilość materiału i jego rozdrobnienie wypada rzecz jasna mniej atrakcyjnie od dopasowanej pod gusta słuchaczy wersji symfonicznej, niemniej stanowi niezwykle ważny krok w przywróceniu popularności i chwały filmowym dziełom Williamsa.