Gabriel Yared, Cyrille Aufort

Royal Affair, A (Kochanek królowej)

(2012)
Royal Affair, A (Kochanek królowej) - okładka
Marek Łach | 13-04-2013 r.

Nagrodzony dwoma Srebrnymi Niedźwiedziami w Berlinie, nominowany do Oscara i Złotego Globu, En Kongelig Affære (w wersji międzynarodowej A Royal Affair) opowiada historię XVIII-wiecznej królowej duńskiej Karoliny Matyldy Hanowerskiej i jej tajemnego romansu z oświeceniowym reformatorem i królewskim lekarzem Johannem Friedrichem Struense. Ambitna filmowa rekonstrukcja epoki i życia politycznego dworu zaowocowała nieoczekiwaną współpracą dwóch kompozytorów: weterana Gabriela Yareda oraz poleconego przezeń, torującego sobie drogę na soundtrackowe salony Cyrille Auforta. Efektem jest klasowa ścieżka, która ze względu na swoje konserwatywne korzenie pozostanie jednak pozycją jednego sezonu.

Symbioza stylistyczna jest na tyle sprawnie przeprowadzona, że ciężko stwierdzić, gdzie kończy się Yared, a zaczyna Aufort. Sami zresztą kompozytorzy przyznają, że współpracowali bardzo ściśle, wspólnie planując poszczególne sceny i wymieniając się pomysłami tematycznymi. Drugą kwestią, która wpływa na ten stan rzeczy jest podobieństwo stylistyki obu panów. Wypromowany przez Desplata Aufort przejął od swojego mentora część estetyki ilustracyjnej, włącznie z dużym szacunkiem dla orkiestrowego tradycjonalizmu; Yared z kolei już u zarania swojej kariery dał się poznać jako znakomity neoklasycysta, choć jego bezkompromisowość w tej dziedzinie wraz z upływem lat znacznie osłabła. Tak czy siak, obaj artyści muzykę filmową zdają się postrzegać w zbliżonych barwach, a że są to barwy typowe dla kina kostiumowego, Kochanek królowej w kwestii brzmienia nie zaskakuje ujęciem tematu. Jest to praca tradycjonalistyczna, ale w swoim tradycjonalizmie mało radykalna – ot, kompromisowo dopasowana do wyobrażenia współczesnego widza o tamtej epoce, wyobrażenia umownego, bo bazującego bardziej na muzycznym dorobku XIX. stulecia.


Wskutek powyższego, A Royal Affair rozciągnięty jest między tradycjonalizmem a nowoczesnością. Z utworami estetycznie konserwatywnymi (krótki, elegancki temat z Summer Castle z łatwością można by wziąć za fragment koncertu któregoś z XIX-wiecznych mistrzów) sąsiaduje współczesny orkiestrowy underscore (Inoculation, Queen’s Chamber), o którym można powiedzieć wiele, ale niestety nie to, że jest szczególnie absorbujący czy interesujący z artystycznego punktu widzenia. Wynika to głównie z decyzji kompozytorów o zastosowaniu bardzo stonowanej i jednostajnej faktury oraz instrumentarium; monochromatyczna paleta sprawia, że niektóre utwory mogłyby zniknąć z albumu (np. Inoculation, We Are a Family, Christan Signs) bez żadnej szkody dla logiki narracji czy dla odbioru płyty. Po przeszło dwudziestu minutach tego monotonnego brzmienia słuchacz z entuzjazmem wita Revolution, spośród płytowych utworów najbardziej zbliżony do muzyki akcji, z ciekawą pracą sekcji dętej i żywszym, dramatycznym tempem. Jest to jednak tylko chwilowe odstępstwo od albumowej normy, podobnie zresztą minorowe i mrukliwe w swoich rozwiązaniach artystycznych.


Scena miłosna również skąpana jest w tych samych, depresyjnych barwach, które wprawdzie pozwalają opowieści uniknąć lukrowatego sentymentalizmu (częstej przypadłości kina kostiumowego), ale zarazem ochładzają relację dwojga kochanków, nie dodają autentyzmu ekranowej chemii; koniec końców oziębłość niektórych partii ilustracji wywoływać może wrażenie, że bohaterowie bardziej zaprzątnięci są dbaniem o to, by kat nie zdjął im głów z karku, niż tym, by odnaleźć spełnienie w miłości. Przekrojowo jest więc trochę zbyt anemicznie, zbyt depresyjnie i zbyt jednobarwnie, jak na kino kostiumowe, tym bardziej że utwory ze skrajnych biegunów (Love Scene oraz Execution) dzielą niemal bliźniaczą, dramatyczną aranżację tematu przewodniego (!). Na ogólne wrażenie nie wpływają cieplejsze, choć wciąż skrępowane rojalistycznym gorsetem tony tematu Hope – to również jedynie krótki przerywnik.

Wspomniany Execution jest jednak powodem, dla którego z recenzowanym albumem warto się zapoznać. Wysokiej próby muzyka dramatyczna, która z pogrzebową nieuchronnością mozolnie zmierza ku milczącemu, tragicznemu rozwiązaniu – doskonała ilustracja filmowa i zarazem długo wyczekiwana erupcja emocji, które podskórnie towarzyszyły ścieżce od pierwszych jej taktów. Ładnie koresponduje z nią też pobrzmiewająca samotnością fortepianowa koda (Journey of the Letter), dzięki czemu oba utwory tworzą wespół stylową sekwencję muzycznego bólu, melancholii oraz tęsknoty.

Sądząc po równoległych ubiegłorocznych projektach (Le Maison Telliere, Ombline), solenna i stateczna liryka to chyba część poetyki kompozytorskiej Auforta. Czy publika da się przekonać, że stonowane brzmienie artysty nie jest chłodną kalkulacją i stanowi tylko przykrywkę dla tętniących wewnątrz wielkich emocji? Sukces Alexandre Desplata, który przed laty borykał się z podobną recepcją w pewnych kręgach, pozwala patrzeć w przyszłość z umiarkowanym optymizmem. Jedynie umiarkowanym, bo jednak jak dotąd trudno oprzeć się wrażeniu, że Aufort wciąż jeszcze nie wyszedł z cienia swojego mentora i nie odkrył w sobie głosu, który pozwoliłby mu wyróżnić się na rynku europejskiej muzyki filmowej. Dla Yareda z kolei projekt ten to po prostu prestiżowa rutyna, bez większego wpływu na jego dorobek artystyczny. I z perspektywy słuchacza tak też chyba należy go traktować.

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.