Joseph Trapanese

Robin Hood (Robin Hood: Początek)

(2018)
Robin Hood (Robin Hood: Początek) - okładka
Tomek Goska | 05-12-2018 r.

Filmów o Robin Hoodzie było już tyle, że trudno je wszystkie zliczyć i wymienić. Niektóre tylko przeszły do historii jako świetne widowiska wsparte niewybrednie opowiedzianą historią. Natomiast niektóre produkcje zapamiętane zostaną jako totalne blamaże rozmieniające znaną wszystkim legendę na drobne. Jednym z tych filmów jest Robin Hood: Początek.

Dziwi mnie, że są jeszcze ludzie w wielkim przemyśle filmowym, którzy lekką ręką potrafią zatwierdzić stumilionowy budżet na tego typu produkcje. Trudno było bowiem nie wróżyć totalnej katastrofy już na etapie akceptowania scenariusza, który w moim odczuciu jest pisanym na kolanie zlepkiem one-linerów. O stronie realizacyjnej nie można powiedzieć nic dobrego. To dwugodzinny teledysk ciekający efektownymi wybuchami, scenami slow-motion oraz fatalnymi, kręconymi ręką paralityka, zdjęciami. Nawet scenagorafia i kostiumy zdają się żyć w zupełnie innej epoce, aniżeli słynny łucznik. I cóż z tego, że przed obiektywem zebrano iście gwiazdorską obsadę z Taronem Egertonem, Jamie Foxxem i Benem Mendelsohnem na czele, skoro w żaden sposób nie wykorzystano tego potencjału. Tak drewnianych i kiepsko zarysowanych postaci nie widziałem chyba w żadnej, nawet telewizyjnej próbie opowiedzenia legendy Hooda. Katastrofa finansowa była więc nieunikniona. Już na etapie promowania nowego Robin Hooda wiadomym było, że nic dobrego z tego nie wyniknie. I wycieczka do kina tylko utwierdziła w tym przekonaniu. Producenci z partycypującym w projekcie Leonardo Di Caprio (!) będą mieli nie lada problem, by zredukować straty, jakie przyniesie ten obraz. Cóż, film Otto Bathursta zadziwia pod każdym względem – również muzycznym.

Kiedy świat obiegła informacja, że ścieżkę dźwiękową komponował będzie Joseph Trapanese, nikt nie dawał wiary, że owoc jego pracy jakkolwiek odnajdzie się w legendzie słynnego łucznika. A jednak! Sęk w tym, że oczekiwania dotyczyły zupełnie innego produktu, jaki finalnie otrzymaliśmy. Oczywiście z wymierną korzyścią dla samego filmu. Na pierwszy rzut ucha wszystko wygląda dokładnie odwrotnie niż powinno. Do bogatego w historię projektu angażowano twórcę, który swoje ścieżki dźwiękowe opiera głównie na elektronice. Zamiast tradycyjnego, orkiestrowego sposobu ilustrowania, otrzymujemy więc wybuchową mieszankę pulsujących bitów i zimmerowskich anthemów, zupełnie odstających od epiki w jakiej zanurzona jest akcja. Efekt porównywalny jest mniej więcej do tego, co Steve Jablosnky stworzył na potrzeby serii Transformers tylko bez tak daleko idącej przebojowości.

Są to wrażenia, które towarzyszą nam już na starcie przygody z widowiskiem Bathursta. Dynamiczny montaż wsparty równie efektowną w konstrukcji i treści, muzyką, nie pozostawiają wątpliwości. Twórcy stawiają tu na rozrywkę i w takim duchu przemawiać ma ilustracja muzyczna. Wrażenie obcowania z popcornowym produktem potęguje długa sekwencja akcji rozgrywająca się w „Arabii”. Realizacyjnie nie odbiega od współczesnych filmów wojennych, więc i muzyka nie szczędzi nam elektronicznych, wypełnionych pulsującymi bitami, tekstur. Na jakiekolwiek kulturowe odnośniki nie mamy co liczyć. Miejsce toczącej się akcji kwitowane jest majaczącymi w tle, quasi-wschodnimi samplami, utopionymi w morzu ambientowych, gitarowych riffów. Fatalna konstrukcja, która obnaża jeden z kluczowych motywów słuchowiska.

Kolejny z nich prezentowany jest w scenie powrotu bohatera z brzemiennej w skutkach krucjaty. Temat Robina, to klasyczny, patetyczny anthem oparty na idealnej fuzji instrumentów dętych blaszanych z perkusją. Pulsujące, ostinatowe smyczki, są natomiast fundamentem, na którym opiera się praktycznie cała muzyczna akcja. Jeżeli do tego zestawu dorzucimy liryczne, ambientowe wstawki oraz szczyptę nic nie wnoszącego underscoru, otrzymujemy iście podręcznikowo tworzoną, postzimmerowską ścieżkę dźwiękową – tzw. „everyscore” mogący odnaleźć się w dziesiątkach analogicznych produkcji. I tutaj pojawia się pytanie, co sprawia, że muzyka jest jednym z najlepiej pracujących elementów tego filmowego widowiska?

Głównie stylistka w jakiej zanurzono nowego Robin Hooda. Strona wizualna, dynamika montażu i sposób prowadzenia narracji są tym, co w zupełności rozgrzesza śmiałość zapędów Trapanese. Autor takich potworków, jak Niepamieć, czy oprawy do serii Niezgodna dostał zielone światło na maksymalne upraszczanie w zakresie podejmowanych środków. Nie dziwi więc ortodoksyjna elektronika i proste aranże patetycznego motywu głównego bohatera. Natomiast sztuczność brzmienia idealnie splata się z niedopracowaną scenografią i szpanerskimi kostiumami. Prawdą jest, że oglądając Robin Hood: Początek, więcej uwagi poświęcimy warstwie muzycznej niż samej treści filmu. Mimo że większość scen upływa nam pod szyldem niczym nie wyróżniającej się ilustracji, to jedynak jest kilka momentów, kiedy muzyka kradnie uwagę odbiorcy. I tutaj należy dopatrywać się sukcesu kompozycji Trapanese.

Przyznam, że zanim miałem okazję obejrzeć film, w moje ręce wpadła ścieżka dźwiękowa wydana nakładem Sony Music. Spodziewałem się katastrofy, ale już pierwszy odsłuch dosyć pozytywnie mnie zaskoczył. Nie to, żeby owe blisko 80-minutowe słuchowisko zachwycało treścią lub formą wykonania. Z soundtracku emanowała jednak wielka swoboda i rozrywkowy ton, który skutecznie maskował wszelkie niedoskonałości tego popcornowego produktu. Może daleko tutaj do porównań z analogicznym wydaniem ścieżki dźwiękowej do pierwszych Transformerów, ale muzyka zdawała się przemawiać na podobnej płaszczyźnie intelektualnej. Zresztą, co tu dużo mówić. Temat przewodni usilnie stara się wpasować w te standardy. I trzeba przyznać, że miejscami się to udaje.

Na pewno udaje się to na wstępie doświadczenia soundtrackowego, kiedy zapoznajemy się z głównym bohaterem. Mniej absorbujący wydaje się fragment ilustrujący potyczkę krzyżowców w Syrii. Ot iście zimmerowski kawałek, który nie pozostawia praktycznie żadnej przestrzeni na organiczne granie. Więcej „funu” dostarcza nam środkowa część płyty, kiedy Robin trafia „pod opiekę” Małego Johna. Proces kształtowania postaci Hooda okraszony jest wieloma dynamicznymi fragmentami, idealnie korespondującymi ze scenami montażów treningowych oraz napadów. Przez kolejne utwory prześlizgujemy się bezproblemowo w asyście skocznego, łatwo wpadającego w ucho tematu głównego bohatera. W całym tym hiperentuzjastycznym graniu nie brakuje również wątków pobocznych, których dostarcza ambientowa melodia ilustrująca miłość Robina do Marion. Także posępny, minorowy temat przypisany szeryfowi z Nottingham. Od strony konstrukcyjnej otrzymujemy więc wszystko, czego potrzeba do godzinnej, nieskalanej intelektualnym wysiłkiem, rozrywki. I jakby postawieniem przysłowiowej kropki nad „i” jest tutaj rockowa piosenka wieńcząca ten album, a która z przytupem kończy również widowisko Bathursta. Czego chcieć więcej?

Może tylko odrobinę mniej materiału, który w niektórych momentach potrafi zaburzać niebanalny „flow” tegoż słuchowiska. Skrócenie albumu do optymalnych 45-minut byłoby idealnym rozwiązaniem. Ale i tak nie ma na co narzekać. Zamiast kolejnej, wydumanej ilustracji orkiestrowej do fatalnego filmu osadzonego na tle historycznym, otrzymujemy bezkompromisową, RCP-pochodną sieczkę, która ma prawo zapewnić solidną porcję rozrywki. Zapomnijmy więc o kontekście jej funkcjonowania i bawmy się dobrze. Bo cóż innego nam pozostało?

Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.